Mrok Złotego Wieku Kroniki: Odkrycie Karczemne Opowieści
Mrok Złotego Wieku XXI Karczemne Opowieści

29 sierpnia 2018

Mrok Złotego Wieku I — "Miasto w ogniu"



Prolog



Ogień nadciągał i stacjonujący na placu przed świątynią Łady, powstańcy doskonale o tym wiedzieli. Dwie barykady wzniesione z drewnianych mebli i przedmiotów, odcinające drogi prowadzące z kasztelu na plac świątynny, w niedługim czasie padną ofiarą pożogi. Młoda kobieta, której zdobiona zielona suknia, choć podarta wciąż wyróżniała się wśród powstańców, siedziała na pierwszym stopniu schodów kościoła obok małej może dziewięcioletniej dziewczynki o lekko spiczastych uszach, wystających spod lawiny długich po pas ziemistych włosów. Dziecko siedziało podkulone, obejmując kolana rękami. Kobieta położyła dłoń na jej ramieniu i delikatnie potarła, próbując dodać otuchy.


— Soniu, już niedługo — szepnęła.

Dziewczynka tylko na chwilę spojrzała na matkę. Kobieta głęboko westchnęła. Chciała coś powiedzieć, ale ze świątyni wyszli dwaj mężczyźni w szarych szatach pokrytych krwią. Nieśli na dwóch drągach złączonych płachtą dość pokiereszowanego młodego chłopca. Minęli ich i podeszli do barykady. Tam położyli nosze i przy pomocy dwóch strażników przerzucili ciało na drugą stronę umocnień. Wracających kapłanów zapytała siedząca kobieta.

— Syn młynarza? — Przytaknęli i zniknęli we wnętrzu budowli.

Świątynia Łady położona na trakcie łączącym kasztel z rynkiem była najsolidniejszą konstrukcją poza kasztelem w mieście. Stąd też stała się ważnym punktem strategicznym i jednocześnie lazaretem, odkąd poprzedni spłonął pierwszego dnia walk.
Na barykadzie zapanowało poruszenie. Z końca uliczki wyłonił się oddział regularnych żołnierzy. Każdy z nich wyposażony w stalowy napierśnik i gruby, szary kaftan. Przemieszczali się w trzech kolumnach ze względu na ciasnotę uliczki. Pierwszy szereg zbliżał się, jak taran zasłaniając się wielkimi pawężami z czerwoną głową jelenia. W ich stronę poleciały pierwsze strzały i kamienie. Padł zaledwie jeden.

— Zapalające! Dawać zapalające! — krzyknął mężczyzna w podartej tunice.

Tych kilku powstańców wyposażonych w łuki wypuściło salwę. Jedna ze strzał zatrzymała się na drewnianej pawęży strażnika. Mężczyzna o szarej skórze bez wysiłku wyciągnął ją i wciąż płonącą rzucił na słomiany dach niskiego domku po prawej. Ucierpiał jedynie jeden żołnierz z końca kolumny, któremu strzała wbiła się w oko, nie na tyle, by zabić, ale poparzyła i skutecznie wyłączyła go z dalszej walki. Wojskowi przeszli po trupach i zwarli się z pierwszymi obrońcami. Żołnierze dźgali włóczniami, pozostając pod osłoną tarcz. Bilans poległych błyskawicznie rósł na niekorzyść powstańców. Zdesperowany mężczyzna odepchnął swojego towarzysza i rzucił się na tarczę agresora. Do szamotaniny dołączyło kolejnych dwóch. Wspólnie zdołali wyrwać osłonę z rąk szarego żołnierza. Zaraz po tym spadły na nich ostrza długich glewii, które dzierżyli wojskowi z drugiego szeregu.

Kobieta przypatrywała się uważnie akcji na barykadzie, kiedy z lewej uliczki wybiegło dwóch mężczyzn i kobieta.

— Przebili się przez Kirkijewa! O bogowie! — Mężczyzna w czerwonej koszuli zobaczył żołnierzy powoli przebijających się przez barykadę.

Jego towarzysz zaczął biec niczym strzała w kierunku przeciwnym do walki.

— Ivan!! — krzyknął za nim, ale tamten nawet się nie obejrzał — Wracaj tu kurwi synu! — Westchnął głęboko, gdy znikł mu z pola widzenia.

— Majka, do świątyni! — rozkazał, a sam dołączył do grupy na umocnieniach.

Kobieta o długich kasztanowych włosach minęła matkę z córką na schodach i weszła do świątyni.

Tymczasem wojskowi stracili swoich pawężników, a jedna z tarcz wpadła w ręce powstańców. Wyszkoleni żołnierze przy użyciu długich glewii utrzymywali bezpieczny dystans od walczących głównie nożami, czy też kijami obrońców. Powoli znikały grupki zebrane wcześniej na placu jako siły rezerwowe.

— Nie utrzymamy się! — krzyknął brodaty mężczyzna z maczetą do ubranego w skórzany napierśnik dowódcy.

— Trzymać pozycję do ostatniego! Nie możemy ich przepuścić, zanim nasi nie zajmą bramy! — wrzasnął, by mieć pewność, że usłyszą wszyscy.

Na twarzach powstańców widać było determinację. Nikt nie uciekał, mimo że wielu ledwie stało na nogach.

Drzwi świątyni otwarły się gwałtownie z trzaskiem. Ukazała się w nich wściekła Majka.

— Skończone idiotki! Kritasi i tak was zabiją! — warknęła, a wtedy na potwierdzenie jej słów z drogi, którą wcześniej przybyli, wybiegła bardzo młoda dziewczyna, by po chwili paść na ziemię ze strzałą w plecach.

Krótka chwila i pojawił się chłopak bez prawej dłoni, padł w rozpaczy przy dziewczynie. Zaraz za nim sześcioosobowa grupa powstańców w większości ranni, niektórzy ze strzałami wbitymi w plecy.

— Uciekać!!! — krzyknął jeden z nich, zanim wszyscy się rozproszyli.

Za nimi podążała pogoń. Morale obrońców barykady drastycznie zmalało. Część porzuciła pozycję i rzuciła się do ucieczki. Dowódca próbował przywrócić wolę walki, jednak wszystko posypało się niczym klocki domina. Żołnierze wdarli się za umocnienia, tnąc każdego w zasięgu.

— Odwrót! Pod świątynię! — generał spróbował jeszcze powstrzymać chaos, ale nikt go już nie słuchał.

Kobieta na schodach spojrzała przerażona najpierw na barykadę, która przypominała stos, czekający na podpalenie, na tle płonących domów, później na uliczkę. Dotarli pierwsi żołnierze. Jeden z nich po drodze wbił miecz w klęczącego chłopca i odrzucił go kopnięciem. Kobieta odwróciła się do dziewczynki. Położyła dłoń na ramieniu.

— Sonia, musisz uciekać. Biegnij, schowaj się! Proszę... — nakazała niemal przez łzy.

— Ją nie chcę. Ja chcę być przy tobie — objęła matkę za szyję.

— Proszę! — Odsunęła ją na zasięg rąk. — Zrób to dla mnie. — Sięgnęła pod suknię i wyjęła sztylet z jelczem, przypominającym lecącego ptaka, w onyksowej pochwie ze srebrnymi ornamentami. Wcisnęła go do ręki dziewczynki.

— Jeśli trzeba, użyj tego — Kątem oka dostrzegła, iż jeden z żołnierzy obrał ich na cel — Biegnij! Już! — Pchnęła dziecko, a sama stanęła twarzą w twarz z przeciwnikiem o szarej skórze.

— Ha! Wsza będzie gryźć — rzekł szyderczo i zamachnął się długą glewią.

Kobieta odskoczyła i w kontrze chwyciła za drzewce. Krótka próba sił skończyła się zwycięstwem dużo silniejszego wojownika. Uwolniwszy broń, uderzył po skosie mocno w biodro kobiety. Zgięła się, czym wystawiła się na drugi wykonany tak samo atak. Bezpośrednie trafienie w policzek odrzuciło ją. Po półobrocie padła na ziemię. Oszołomiona ujrzała tylko, jak Sonia znika w dolnej alejce, po czym wielkie ostrze spadło prosto na jej plecy.

Szarzy wojskowi zajęli cały plac, nie pozostawiając nikogo przy życiu. Kilku weszło do świątyni. W środku niemal całą przestrzeń zajmowali ranni, przy których czekali starcy, dzieci i część kobiet. Kilka kapłanek Łady w białych pokrwawionych sukniach z czerwonymi koralami na szyjach, krzątały się od jednego rannego do drugiego. Do żołnierza na szpicy podeszła najstarsza i zarazem najpulchniejsza z kapłanek z rozłożonymi rękami.

— Proszę nie przelewać krwi na błogosławionej ziemi — rzekła, składając dłonie.

Wojskowy popatrzył się na nią jak na opętaną, ale machnął na towarzyszy i razem wycofali się ze świątyni. Na zewnątrz zablokowali drzwi, przyciągnęli pod mury resztki drewnianej barykady i podpalili. Wkrótce budowla stanęła w płomieniach. Rozpaczliwe krzyki dochodziły ze środka, jednak przegrupowane oddziały ruszyły już w dół alejki. Rytm marszowego kroku przerwały trzy długie dźwięki rogu.

Szmaragdowa szata podskakiwała w rytm końskich kroków. Złociste zdobienia stroju błyszczały, od przebijających się przez zasłonę dymu promieni rannego słońca. Korona, z najszlachetniejszego metalu w kształcie kopuły z diamentowym szpicem i okalającą futrzaną obwódką, zdobiła hebanowe włosy mężczyzny. Skierował swoje miodowe oczy w kierunku obwarowań miejskich. Łuny płomieni smagały tam nieboskłon, barwiąc pomarańczą sczerniałe od dymu chmury. Uwagę jeźdźca przykuła spadająca z bramy szara chorągiew z czerwoną głową jelenia przy akompaniamencie rogu. Brama ruszyła w górę, otwierając drogę do armii stojącej nieopodal murów. Kilka setek ludzi wyszło, depcząc po drodze szmatę, upadłą na zwodzonym moście. Ich wiwaty dochodziły nawet na wzniesienie, na którym stał.

— Isvadzie, miasto należy do ciebie — usłyszał głos z prawej strony.

— Zawsze należało — odparł bez cienia emocji, nie odrywając wzroku od tłumu — Oni to wiedzieli...

— Trzecie miasto bez strat w armii. — Jeździec, w jedwabnej czerwieni wystającej spod półpłytowej zbroi błyszczącej niemalże jak polerowane srebro, zatrzymał się obok szmaragdowego mężczyzny. Folgi, metalowe płytki połączone od spodu nitowaną skórą, cicho zaklekotały pod płytą naramiennika, gdy sięgnął rękami do szyszaka, o półkolistym dzwonie, któremu prezencji nadawał nie tylko połysk, ale i wysoki grzebień oraz ruchomy, jakoby metalowy język, ochraniacz karku. Spod niego wyłaniały się podgolone nad uszy, a dłuższe na czubku głowy kasztanowe włosy. Szlachcic schował hełm pod prawe ramię i oparł lewą dłoń na rękojeści szabli zawieszonej na skórzanym pasie o złotej sprzączce.

— Wy Lethici, nie straciliście... Ja, owszem — rzekł smutno Oswobodziciel.

— Ile warte jest życie dla eleara, który spędził je całe w niewoli? — odparł spoglądając na tłum mikasów.

— Nie po to mnie poparliście? Żeby nieść wolność? — Obrócił swoją jasną twarz o delikatnych niemal dziecięcych rysach. Długie spiczaste ucho wyłoniło się spod płaszcza ciemnych, brązowych włosów.
Szlachcic pokręcił głową, zdjął gwałtownie dłoń z rękojeści i machnął lejcami, aby dostojnego ogiera skierować stępem w dół wzniesienia. Isvad podążył wzrokiem za potężną sylwetką rycerza, którego plecy ochraniała gruba skóra. Oddalając się powoli, rzekł:

— Za wolność się płaci... Zawsze... krwią...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz