Mrok Złotego Wieku Kroniki: Odkrycie Karczemne Opowieści
Mrok Złotego Wieku XXI Karczemne Opowieści

1 września 2018

Mrok Złotego Wieku II — "Ghoul"




Drobinki ziemi zachrzęściły pod podeszwą skórzanego bucika, gdy drobna dziewczynka z poślizgiem wylądowała na ugiętych kolanach, wzbijając w powietrze kurz z kamienistego podłoża. Zgarnęła kosmyki rozwianych od uderzenia powietrza włosów, nim jednak ostatnia z jedwabnych nici opuściła opuszki palców, świsnęła stal.
Dziewczynka, będąc prawie w przyklęku, w ostatniej chwili odchyliła się i wykonała przewrót. Prędko stanęła na nogi, przyjmując bojową postawę, prawym ramieniem do oponenta. Nadciągnął kolejny atak. Odsunęła się z linii pchnięcia wymierzonego w niższe partie ciała, zastawiając się mieczem z obawy przed cięciem. Zgrzytnęła stal, a czarno-czerwona spódniczka zawirowała, niczym suknia tancerki, gdy dziewczynka wybiła się z lewej nogi do pół piruetu. Cięła z ogromnym, zbyt ogromnym wymachem, aby zaskoczyć przeciwnika. Młody znacznie przewyższający dziewczynkę, chłopak błyskawicznie wrócił wyprostowaną po pchnięciu rękę i łapiąc rękojeść miecza w dwie dłonie, zastawił się na wysokości głowy. Broń wraz z przedramionami ułożyły się w kształcie trójkąta. Po bloku zaklinował ostrza ze sobą. Mieczem zatoczył półokrąg, pilnując się przed ewentualnym pchnięciem i płynnym ruchem przyłożył zimną stal do szyi dziewczynki.

— Pozdrów Welesa — wypowiedział hasło kończące pojedynek i się cofnął. Dziewczynka z całej siły rzuciła miecz o ziemię.

— Do stu biesów!! — Tupnęła nogą.

— Bacz na słowa siostrzyczko. — Chłopak zwrócił jej uwagę.

— Jak mam ciebie pokonać! Jesteś niepokonany! — Zacisnęła pięści.

Młodzieniec uśmiechnął się i położył lewą dłoń na ramieniu Ferniki, córki Jósafa.

— Chciałbym, ale nie jestem. — Zgarnął jej kosmyk i nawinął go na palca wskazującego. — Dopiero od niedawna ćwiczysz, a już chcesz wygrywać z człowiekiem, który walczy, odkąd tylko mógł unieść miecz. — Pozwolił włosom rozwinąć się i opuścić jego dłoń. — Potrzebujesz czasu.

— Ale ja chciałabym już. — Wbiła wzrok w ziemię. — Naucz mnie! — Poderwała nagle głowę, kierując spojrzenie na szare oczy Aleksandra, syna Sawamira.

— Ja... — zaczął powoli, ale dziewczynka nie pozwoliła mu dokończyć. Błyskawicznie objęła go i wbiła drobne pazurki w jego miękki kontusz.

— Proszę... — wyszeptała błagalnie niemal przez łzy. Fernika doskonale wiedziała, jak wpłynąć na brata.

Chłopak westchnął i położył dłonie na plecach siostry.

— Nie rozumiem. Mistrz Ringeck jest twoim nauczycielem, a wcześniej był i moim. Dlaczego, więc chcesz, żebym to ja cię uczył?
Dziewczynka odsunęła się.

— Nie chcę, żebyś zastępował mistrza. Tylko... — zawiesiła głos — Tylko mam za mało zajęć szermierki. — Tupnęła skórzanym bucikiem. — Tatko myśli, że lepiej będzie, jak skupię się na dziewczęcych rzeczach. — Odwróciła się plecami do chłopaka, aby nie widział rozżalenia malującego się na jej twarzy. — Ale ja chcę walczyć, biegać, a nie siedzieć wśród tych starych babsztyli i dziergać jakieś koronki.

Aleksander widział, jak dziewczynka zaciska pięści.

— Niewiele księżniczek, o ile w ogóle jakaś, może się poszczycić nauką szermierki. Powinnaś dziękować ojcu, że ci na to pozwolił.

— Wiem, ale... — Odwróciła się na powrót w stronę brata. — Jak mam choćby ci dorównać skoro nie ćwiczę codziennie? — Rozłożyła bezradnie ręce.

— A więc ćwicz, siostrzyczko — przeciągnął teatralnie początek — Nie musisz przecież codziennie z kimś walczyć, ani słuchać pięćdziesiąty raz jak trzymać miecz. Trenuj ruchy, których się nauczyłaś... Nawet z Camijem. Ćwicz, dopóki nie staną się dla ciebie naturalne jak oddychanie. — Efektownie zakręcił ćwiczebnym mieczem.

— Ale on jest słaby. — Na dźwięk imienia drugiego brata zmierzwiła brwi i zaplotła ręce na piersi.

— Ale lepszy niż kukła... Chyba. — Uśmiechnął się, a dziewczynka mu zawtórowała. — Myślę, że na tym dziś skończymy, ponieważ muszę się udać na podgrodzie... A może zechcesz dotrzymać mi towarzystwa?

— Pewnie, że tak! Chodźmy od razu — pisnęła radośnie — O co chodzi? — Zmarszczyła brwi, widząc, jak brat przekrzywia głowę.

Młodzieniec zwrócił uwagę na jej strój. Jedwabną koszulę w intensywnej czerwieni o luźnych rękawach z mankietami w kształcie dzwonu przykrywała kamizelka w kolorze jakby przystosowanym do maskowania krwi. Spinały ją srebrne klamerki przypominające obrócone kwadraty. Dół wieńczyła spódniczka zszyta z dwóch części. Z przodu od prawego uda po lewe kolano schodził wykrojony materiał identyczny z tym na kamizelce, resztę zaś przykrywała nieco dłuższa od niego krucza tkanina. W biodrach opasana mieniącym się delikatnie od drobnych cekinów czarnym pasem. Szczupłe nogi osłaniały obcisłe atramentowe spodnie, sięgające do połowy łydki. Stopy chroniły ciemne skórzane trzewiki ze srebrną spinką z boku, która trzymała regulowany pasek.

— Jestem księżniczką i mogę nosić, co mi się żywnie podoba. — Uniosła dumnie głowę i zakręciła się, wprowadzając spódniczkę, w ruch wirowy — Idziesz? — Przechyliła głowę.

Chłopak wypuścił powietrze nosem i uśmiechnął się pod bujnym wąsem. Podszedł do drewnianego stojaka na broń stojącego, przy wejściu do północno-zachodniej wieży, zawiesił na nim ćwiczebny miecz, zarazem zdjął z niego czarną pochwę ze srebrnym czubem i taką samą otoczką u góry. Przypiął ją i odwracając się do siostry, która odłożyła rzucony wcześniej miecz i zabrała swój oręż, położył dłoń na wystającej srebrno-złotej rękojeści. Ruchem głowy wskazał położoną na południu stajnię.

Podłużny budynek nie wyróżniał się specjalnie od reszty zamkowych zabudowań. Ściany zbudowano z wapiennych kamieni, dach natomiast pokryto ceglaną dachówką. Do środka prowadziły duże, w sam raz dla konia z jeźdźcem, drewniane wrota położone na węższej ścianie, w których dodatkowo zamontowano zwykłe drzwi dla człowieka.

Aleksander otworzył mniejsze wejście i przepuścił siostrę. Wnętrze wydawało się znacznie większe, niż wyglądało to z zewnątrz, prawdopodobnie przez konstrukcję dachu, która była otwarta bez żadnego poddasza. Po prawej stał rząd dziesięciu boksów, z czego siedem wyglądało na zamieszkałych. Patrząc na szeroki korytarz, nikt nie przypuszczałby, że znalazł się w stajni. Poza dwiema stertami siana, na których odpoczywali stajenni, nawet ździebka słomy trudno było wypatrzyć. Na widok szlacheckich dzieci, dwójka paziów skoczyła na równe nogi i zaraz podbiegła ukłonić się przed nimi.

— Siodłać wielmożnym konie? — spytał Jasiek, piętnastoletni chłopaczek o rozczochranych włosach.

Fernika przytaknęła. Chłopak podszedł do boksu, z którego wystawał siwy łeb klaczy Aleksandra. Otworzył go i spokojnie wyprowadził na środek. To samo zrobiła Martynka, dziewczynka niewiele starsza od Ferniki i niewiele młodsza od Jaśka, z kasztanowym młodym koniem.

Osiem lat temu książę Francis w drodze powrotnej ze stolicy, przejeżdżał przez wieś, a właściwie przez jej resztki, które pozostawiła banda Krwawej Glisty, nieschwytanej po dziś dzień. Mimo że jego władza tam nie sięgała, ponieważ do granic ordynacji czekał jeszcze dzień drogi, to zatrzymał swój pochód złożony głównie ze zbrojnej eskorty i wozu kucharza. Zebrał niewiele ponad tuzin ocalałych i przyprowadził ich do Krasivy. Zgodnie z prawem wysłał posłańca do coronusa, sprawującego pieczę nad tamtym terytorium, i zgodnie z jego wolą odesłał ocalałych, poza dwiema malutkimi osobami. Dobrze znał realia i wiedział, że tak młode sieroty same długo nie przetrwają, a nikt z obecnych wtedy ocalałych nie był gotów podjąć się wyzwania wychowania dwójki dzieci, samemu nie mając żadnego dobytku. Tak Jasiek i Martynka trafili pod opiekę bezdzietnego masztalerza i jego żony.

Dziewczynka z rudym warkoczem dokonała ostatniego sprawdzenia siodła i zadowolona przekazała lejce Fernice. Aleksander pogłaskał siwy łeb swojej klaczy, po czym wskoczył sprawnie na miejsce jeźdźca. Spojrzał na siostrę, która już poprawiała się w siodle.

— Ruszamy! — dała potwierdzenie gotowości. Książę machnął lejcami, gdy tylko stajenni otworzyli szeroko bramę.


Mężczyzna, któremu szarość zaczęła pokrywać hebanowe włosy, oparty o drewniany stół pochylał się nad sporych rozmiarów mapą. Obraz na tkaninie przedstawiał zachodnią część Imperium Elousii od wschodniej granicy z Ayouyavią po kraniec znanego świata, góry Dragour. Położył na znaczniku palec z sygnetem, na którym widniał orzeł ze srebra na alizarynowym tle. Pierścień symbolizował ambasadora noustata, królewskiego reprezentanta na dworze ordynacji.

— Cherkacz. Tutaj w zeszłym tygodniu dotarł Isvad. Raporty mówią o zajęciu przez niego całej Loszczyzny, Tulszy i częściowo Rahańszczyzny. — Przejechał mniej więcej po granicach obszarów sąsiadujących z kniaziestwem Ayouyavii. — Kugszczyznę opanowało powstanie Bohoyvarina, który poniekąd go popiera. — Zastukał bliżej południa. — Zamęt wykorzystują też Kazarzy i przejmują południowe stepy.

Ambasador uniósł głowę i przejechał wzrokiem po czwórce szlachciców, aby upewnić się, czy go słuchają. Najstarszy z nich siedział na podwyższonym krześle, które umożliwiało wgląd na cały wielki, okrągły stół. Lekko pokręcone włosy starca przypominały półprzezroczystą i białą jak śnieg tkaninę. Poprawił grzywkę, którą tworzył nieduży kosmyk zwinięty na środku niczym świński ogonek. Skierował zmęczone oczy na jeden z kaligrafów.

— Łożem zdobyte? — zapytał, lecz ambasador pokręcił głową.

— Obawiają się, że podczas oblężenia zostaną wzięci w kleszcze przez wojsko Gadorina. — Przesunął palec na południowy wschód od ikony miasta. — Tu się umocnili.

— Czy to nie Wodne Bagna? — upewnił się starzec — Piękne i zwodnicze. — Oparł szeroki podbródek na drżących dłoniach.

— Otóż to! — Ambasador pokiwał palcem wskazującym. — Tuż za nimi. — Wskazał na północny wschód — Stacjonuje Gadorin.

— Rozumiem, że ślepo liczą na to, że nikt ich tamtędy nie przeprowadzi? — wtrącił Jósaf w wiśniowym płaszczu, najstarszy z synów Francisa. Książę splótł ręce na piersi i przeniósł wzrok z mapy na odzianego w biały żupan i czerwony kontusz ambasadora.

— Mniej więcej — odpowiedział, podnosząc się znad stołu.
Mężczyzna o niesamowicie bujnym wąsie prychnął.

— To ziemia pierwotna — oznajmił Francis — Rządzona przez wodnika i jego sługi — Poprawił dół krwistego kontusza. — Swego czasu poznałem jego potęgę. — Oparł pomarszczone czoło o dłoń i przetarł koniuszkami palców.

— Po prostu kritasów nie stać na ryzyko i kolejne straty — podsumował ambasador — W każdym razie do bitwy musi dojść przed pierwszym śniegiem, inaczej wschód Elousii zginie z głodu. Całe rolnictwo prosperuje tylko na zachodzie imperium, a większość tych terenów już jest w rękach Isvada. — Zaznaczył palcem cały obszar. — Jeżeli zwycięży — zawiesił głos — Wiosną nasze chorągwie zawisną nad Kearlyanem. Jeśli jednak polegnie — Wzruszył ramionami — Odbijemy to, co naszej do Lethii należy albo i więcej.

Starzec poprawił swoją pozycję na krześle i opierając głowę na lewej dłoni, rzekł:

— Zatem Ekscelencjo Miłowarze, czekamy na nowe raporty. Zapewniam, że krasna armia, będzie gotowa.

Ambasador skłonił się lekko na znak zrozumienia. Francis odwrócił się w stronę najstarszego syna, który pojął intencję ojca i stanął po jego lewej stronie, zaraz potem po prawicy przystanął Sawamir. Francis przy wsparciu obu synów zdołał zejść z krzesła.

— Ach, jeszcze jedno, ekscelencjo. Co u Regmańskich? — spytał, zatrzymawszy się na chwilę.

— Klement Regmański posprzeczał się z Janem Uźtyltaskim i Stannisem Biaukiewskim — odparł zwięźle.

Książę koronny kontynuował powolnym krok, szeroko stawiając stopy.

— Buława? — zgadł starzec.

— Klement chce dowodzić wszystkimi siłami południa. — Przytaknął ambasador.

— Wliczając w to chorągwie Jana i Stannisa — dopowiedział sobie coronus.

— W tym naszą — doprecyzował Sawamir.

Francis odwrócił się we framudze i spojrzał na ambasadora.

— Ekscelencjo, niech wiedzą, że mają moje poparcie.

Ambasador skłonił się porozumiewawczo i jako ostatni opuścił salę. Francis, mocno zgarbiony, dotarł do tronu i spoczął na nim, ciężko oddychając.

— Zanim pójdziecie... Jósafie... Tobie powierzam przygotowanie dwóch pełnych rot.

Książę ukłonił się.

— Wedle twojego rozkazu — potwierdził.

Coronus kiwnął i zwrócił się do Miłowara.

— Niech bogowie cię prowadzą.

— A was mają w swej opiece — odparł z pokłonem i skierował się w stronę wrót. Za nim podążyli trzej bracia.


Południowe słońce zmusiło Aleksandra do zmrużenia i przysłonięcia prawicą oczu. Na niewiele się to zdało, gdyż promienie odbijały się od bielonych wapnem chat, topiąc podgrodzie w jaskrawym jesiennym świetle. Obecność książąt zawsze wywoływała poruszenie wśród tutejszej gawiedzi. Tak też było i z ich dziećmi. Dorośli bardziej przyzwyczajeni do takich wizyt, jedynie na chwilę odrywali się od swoich robót, aby przyjrzeć się źródłu poruszenia, ale zaraz wracali do pracy. Starcy, spoczywający na zbitych z drewna ławkach, pozdrawiali przejeżdżających, unosząc słomiane kapelusze. Największą ekscytację wywoływali wśród najmłodszych, których umysły często pogrążone były w marzeniach o powabnych królewnach i cnych rycerzach. Chłopcy pokazywali na wysokiego i postawnego księcia, który na swej niemałej, ale zgrabnej klaczy, prezentował się niczym marmurowy posąg. Krwista czerwień jakoby rozlała się po intensywnym błękicie żupana pod wpływem promieni słonecznych. Aleksander usilnie starał się delikatnie uśmiechać do wszystkich, ale dość szybko, jak to u niego w zwyczaju, mięśnie mu drętwiały i powracały do naturalnej, ponurej miny.

Zatrzymali się przy jednej z największych chat. Białe ściany domostwa pokrywały malunki na wzór kwiatów. Pod oknem na ławeczce zasiadał starszy mężczyzna. Na lnianą koszulę narzucony miał skórzany kaftan, a przed słońcem chronił się pod rozłożystym, materiałowym kapeluszem. Na dźwięk stukających kopyt podniósł głowę i dostrzegł zbliżających się jeźdźców. Wstał co żywo i wyszedł przed niewielki płot okalający jego podwórko.

— Wasza miłość. — Ukłonił się po pas stając frontem do Ferniki. — Jaśnie wielmożny książę. — Uczynił to samo w stosunku do Aleksandra.

— Jaczewoj? — upewnił się — Jesteśmy tu w imieniu coronusa.

— Niech bogom będą dzięki. Jużem myślał, azali na zamek osobiście nie audiencyjować. — Wzniósł ręce do nieba.

— To mówcie Jaczewoj, cóż to za problem, z którym straż sobie nie radzi. — Aleksander zszedł z klaczy.

— Wiecie jaśnie panie, ki diaboł się w lesie zalągł — zaczął starszy wioski — Ale taki, Yn... No... Yntelygentny. Nikt go jeszcze nie obaczył. Świadków nie zostawia.

— Jak go nikt nie widział, to, skąd wiecie, że zalągł się w lesie? — wtrąciła Fernika.

— A bo... Dziatki morduje. O Halinka! Podejdź tu. — Pomachał do przechodzącej obok kobiety. — Biedna kobiecina — rzekł z politowaniem.

Podeszła do nich kobieta lekko przed czterdziestym rokiem. Wysoka, szczupła, o wydatnym biuście i mocno napuchniętych oczach. W rękach trzymała kosz z jabłkami.

— Tyn diaboł zabrał Halince dwie najmłodsze córki i wnuka. Halinka powiesz, jak to było?

Kobieta westchnęła i odłożyła na chwilę owoce.

— Pierwsza była Marysieńka, to ją pod lasem leśniczy Tomas znalazł. — Spuściła głowę.

— Przy jeziorze tuż po zbiorach, prawda? — upewnił się starszy.

— Drugi był Maciuś, syn mojego Nagoda... Z Bauvnego go Teodor wyłowił. — Głos zaczął jej się za
łamywać.

— Miesiąc temu — dopełnił Jaczewoj — A w ubiegłym tygodniu Malinka.

— Taka piękna... Na dziesięć wiosen jej szło... — Pojawiło się łkanie. — Wesolutka i... I... — Schowała twarz w dłonie.

— Cśś... Już spokojnie... Idź Halinka, ja opowiem resztę. Zostaw jabłeczka, zaro ci przyniosę. — Odprawił ją i jak tylko pośpiesznym krokiem odeszła, zaczął konkretyzować. — Pierwej myślelim, że to utopce jakie się zalęgły w jeziorze. Pierwszy był Zlatko od Boguchwały. Taki huncwot mały, ale właśnie nad jeziorem znaleziony. — Skrzywił się. — Wypruty cały ze środka, zapewne do wody wszyćko wpłynęło. — Machnął rękami. — Potem wszyćko jak kula śniegu. Amelka, Wandzia, Stefek... — kontynuował wyliczanie, dodając do tego swoje opinie i krótkie informacje.

— Chłopie! — przerwała mu w końcu Fernika — Powiedz wreszcie, o co chodzi! — nakazała gniewnie, stukając trzewiczkiem.

— Najjaśniejsza pani raczy mi wybaczyć. — Skulił się w ukłonie — Już, już. Dzieci nam diaboł morduje. Jagienkę na łące pod młynem znaleźli. Suchutka jak gałązka. Tyle, co skóra kości pokrywała. Myślim szkoda, pewnie południca, albo ten... Ta druga co w nocy lata, ale guślarka zaprzeczyła. Tak samo Zosię i Joasię znaleźli razem przy ujściu rzeki pod Zamczyskiem.

— Potwór z lasu, którego nikt nie widział, zabija dzieci, zostawia je wysuszone lub wyprute nad jeziorem? — Aleksander wysunął wnioski, widząc, że starszy znów odchodzi od konkretów.

— Ano — przytaknął.

— Ile już zginęło?

— Będzie nieco ponad sztygę. Malinka zamknęła drugą dziesiątkę, a wczoraj znaleźli jeszcze Benedeka od Wasserinów. Ano i dziś Lilia od Malkarinów. No w tym tygodniu diaboł za długouchych się wziął.

— Pochowaliście ją już? — spytał Aleksander.

— Ano kapłan był przygotowany po wczorajszym i zaraz małą obrządził.

— Gdzie ją znaleźli?

— Widzi jaśnie książę tę łąkę? — Wychylił się za płot, tak aby wyjrzeć zza rogu swego domu. Zmarszczył brwi.

Przez polanę co sił biegła kobieta w średnim wieku. Próbowała krzyczeć, ale zadyszka skutecznie jej to uniemożliwiała. Aleksander co rusz skoczył na klacz i nie zwracając uwagi na Jarewoja ruszył co prędzej w tamtym kierunku. Dopadł do kobiety, gdy ta dotarła do pierwszego budynku, jakim była kuźnia. Kowal jak tylko ją ujrzał, przerwał kucie metalu.

— Panie! Ratujta! Diabeł zabije Antka! — błagała, krztusząc się łapczywie połykanym powietrzem.

— Gdzie? Co? — spytał, wstrzymując klacz.

— Proszę, pomóżcie! — Padła na kolana — Chata drwala! Proszę! — Schowała twarz w dłonie i zalała się łzami.

— Chata w tamtą stronę? — Obejrzał się na niskiego i krępego kowala, który do nich podszedł.

— Tak, za pierwszymi drzewami — potwierdził i położył dłoń na ramieniu kobiety, która na klęczkach równała się jego wzrostowi.

— Dzięki, krasnoludzie. — Odwrócił się do Ferniki. — Nie ruszasz się stąd — rozkazał takim tonem, że nawet się nie sprzeciwiła.

Strzelił lejcami i pognał w kierunku drzew. W połowie drogi dostrzegł drewniane ściany prześwitujące spomiędzy drzew. Zbliżając się do gęstwiny, klacz coraz częściej prychała. Po chwili Aleksander dostrzegł poruszającego się na czterech łapach potwora. Wstrzymał konia, zeskoczył i dobył miecza o lśniącej stali. Do stwora podszedł powoli z ostrzem skierowanym w jego stronę. Bestia nie reagowała na głośne parskanie klaczy, ale musiała wyczuć zbliżającego się człowieka. Podniosła łeb znad ciała brodatego mężczyzny. Swym wyglądem przypominała obdartego ze skóry człowieka z nienaturalnie powykrzywianą, upiorną twarzą, gdzie usta pełne ostrych zębów z resztkami mięsa, ociekającego krwią, układały się w kształt walca. Warknął na młodzieńca i niczym pies z połamanymi łapami rzucił się do szarży. W ostatniej chwili Aleksander odskoczył na prawo, mijając łapy zakończone zakrzywionymi pazurami. Ciął słabo po boku, starając się nie trafić w wystający kręgosłup pokryty stwardniałą skórą, jakby miał już z tym styczność. Długa rysa zaczerwieniła się na brunatno-ceglastej skórze. Potwór w podskoku uderzył gwałtownym wymachem. Książę uchylił się z mieczem nastawionym do parowania, po czym ciął w górę, skośnie od lewej, trafiając w łeb bestii. Rozciął podbródek, z którego poszła strużka krwi. Być może poczuła trafienie, ale nie okazała tego. Warknęła głośno i walnęła prawą łapą. Aleksander nawet nie próbował blokować, odskoczył i ponowił atak, tym razem uderzył z góry. Silny cios trafił w sam środek czaszki. Potwora na chwilę zamroczyło, co wykorzystał chłopak, ustawiając się obok niego. Pchnął końcem miecza między kręgosłup, a prawdopodobnie łopatkę. Ostrze zagłębiło się po samą rękojeść. Trysnęła ciemna krew, zlewając się z kontuszem księcia. Przez odór przeklętej krwi musiał powstrzymać zawartość żołądka, z czego skorzystała bestia. Szarpnęła się, odtrącając chłopaka od broni.

— Psia krew! — zaklął.

Monstrum już stało do niego przodem gotowe do skoku. Zaatakowało, dość niezręcznie. Utkwiona broń spowolniła i ograniczyła to ruchowo. Znów książę musiał odskoczyć. Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć za oręż, lecz nic takiego nie było w jego zasięgu. Potwór ponownie rzucił się do przodu. Książę bez problemu uniknął, jednak cofnął się już tak daleko, że piętą zahaczył o zwłoki. Padł na ziemię, co błyskawicznie wykorzystała bestia, rzucając się z zębiskami do gardła. Aleksander zasłonił się prawym przedramieniem. Przytłumione stuknięcie metalu. Stalowy karwasz ukryty pod rękawem młodzieńca zatrzymał kły. Nie uchronił jednak przed zapachem. Silny odór zgnilizny uderzył w nozdrza Aleksandra, niemal pozbawiając go przytomności. Spróbował wyrwać rękę z uścisku, jednak bestia napierała. Czuł, jak metal deformuje się pod naciskiem kłów. Desperacko starał się odepchnąć stwora lewą ręką, ale monstrum powstrzymało jego zamiary, wbijając pazury w lewy bark. Zajęty szamotaniną nie usłyszał tętentu kopyt, dobiegającego od strony polany.

— Zostaw mego brata pieprzony kundlu!! — Usłyszał znajomy dziewczęcy głosik pełen wściekłości. Towarzyszyły temu krótkie nerwowe parskania.

Przez szczelinę spod brzucha potwora dojrzał dwie pary końskich nóg. Przeraźliwe rżenie konia rozdarło okolicę i zamiast czterech ruszających się kopyt zobaczył dwa stojące, którym zawtórował ludzki krzyk. Czerwona postać ciężko spadła na ziemię. Zdezorientowany potwór odwrócił łeb, uwalniając zdrętwiałą rękę chłopaka. Prymitywny umysł stwora skupił się na nowym celu. Wyszarpał pazury z ramienia księcia i poczłapał w kierunku zwijającej się z bólu Ferniki. Aleksander natychmiast zerwał się z ziemi. Bark niemiłosiernie piekł, a krew spływała po czerwonym materiale. Fernika dostrzegła zbliżające się monstrum. Odruchowo sięgnęła do lewego boku, ale jej miecz leżał na ziemi tuż poza jej zasięgiem. Syknęła, gdy skręciła lekko biodra. Potwór przyśpieszył i zgiął się do skoku. Wtedy usłyszała gniewny okrzyk, a następnie ujrzała brata, który rzucił się na rękojeść wbitego oręża. Bestia wierzgnęła, gdy przesunęło się ostrze. W jednej chwili korpus stwora został rozpruty. Trysnęła krew. Zgniliznę poczuła nawet Fernika leżąca półtora metra od niego. Bestia zachwiała się i wtedy nadciągnął cios Aleksandra. Chłopak uderzył mieczem trzymanym oburącz w szyję. Usłyszał trzask pękających kości, lecz stwór tylko się zachwiał.

— Zechcesz łaskawie zdechnąć! — warknął i ponowił atak.

Kręgosłup nie wytrzymał i łeb zawisnął upiornie na resztkach mięśni i brunatnej skóry. Korpus ciężko zwalił się na ziemię.
Aleksander natychmiast klęknął przy siostrze.

— Wszystko w porządku?

Dziewczynka przekręciła się na plecy i opierając się na rękach, podniosła się do pozycji siedzącej.

— Tak, trochę się potłukłam, nic więcej. — Skrzywiła się, po czym dostrzegła ranę na ramieniu brata. Chłopak zauważył, jak duże oczęta o niespotykanie intensywnej barwie ciemnego brązu się rozszerzyły. Książę zdał sobie sprawę, że przez moment nie czuł bólu, jednak teraz piekło i to coraz mocniej.

— To tylko draśnięcie — powiedział i pomógł wstać dziewczynie. — Zapomniałaś, jak płochliwe są konie? — rzekł ostrym tonem.

— Myślałam, że... — Zawiesiła głos i spuściła głowę. — Potrzebowałeś pomocy. — Zaraz podniosła gromiący wzrok na brata.

— I bardzo za nią dziękuję. — Ukłonił się wdzięcznie. — Jednak następnym razem tak głupio się nie narażaj. — Położył dłoń na jej ramieniu. Dziewczynka przytaknęła, po czym spojrzała na truchło.

— Co to za stworzenie? — spytała.

Chłopak podrapał się po głowie.

— Sądzę, że to ghoul. Kiedyś mistrz Ringeck zabrał mnie na dawny cmentarz pod Paprowicami. Tylko że tamten stwór był ze dwa razy większy od tego. — Przyklęknął przy trupie, kładąc prawą dłoń na swojej ranie.

— Czy to zabijało dzieci? — spytała, przyglądając się trzem szponom na łapie.

— Nie. Starszy mówił o dzieciach, gdzie najstarsze miało szesnaście wiosen. — Spojrzał na zwłoki brodatego mężczyzny, a potem na ciało kobiety oparte o drzwi chatki. — Oni mogliby mieć ze czterdzieści.

— Chodźmy stąd. Ten zapach... — Wzdrygnęła się.

— Dobrze, idziemy. — Wstał, kiwając głową. — Muszę porozmawiać z bratem Wszetopełkiem.

Fernika rozejrzała się w poszukiwaniu Kajtka. Dojrzała go przy zabudowaniach wioski. Podeszła z Aleksandrem do Nishki, która spokojnie oczekiwała na łące tuż przed pierwszymi drzewami tam, gdzie książę ją zostawił, idąc na potwora. Przy szarej klaczy chłopak pogłaskał jej łeb i obiecał w nagrodę kilka soczystych marchewek. Fernika stojąc bokiem do lasu kątem oka, dostrzegła dwa błyszczące punkty w oknie drwalowej chaty. Przetarła oczy, lecz niczego już nie zobaczyła. Wzruszyła ramionami i podążyła za bratem.

Od wioski dzieliła ich tylko ta szersza niż dłuższa łąka. Kajtek pasł się tuż przy kuźni, gdzie zebrała się mała grupka chłopów ze starszym wioski na czele.

— Mój książę, jesteście ranni! — Dostrzegł krwawe rany odsłonięte przez rozszarpany materiał.

— Nic mi nie jest — odparł.

— Jaśnie wielmożny niech opowiada. Zabił diaboła? Nie będzie już mordował naszych dziatków? — wypytywał Jaczewoj.

Książę pokrótce streścił wydarzenia sprzed kilku chwil.

— Musicie pozbyć się ciał, inaczej ściągnie to do wioski więcej tego plugastwa — polecił Aleksander.

— Takoż uczynimy. Świętek idź do Trzebora, niech już kopie dla Drwali. — zwrócił się do chuderlawego młokosa — Gniewka, Zbyćko, Niesław róbta stos. Ścierwo diaboła trza spalić — rozkazał Jaczewoj.

Wszyscy bez wahania się rozeszli.

— Jaczewoju, jeszcze jedno. Jeśli znów ktoś zginie, od razu powiadomcie mnie lub podkomorzego — polecił książę.

Starszy ukłonił się nisko i niezgrabnie, po czym skierował się w stronę lasu.

Aleksander spojrzał na dwie siostry. Przetarł oczy. Fernika dwoiła się, pływała niczym fala, a po chwili w cztery zaczęły krążyć niczym ramiona wiatraka. Chłopak złapał się za czoło. Zachwiał się.

— Bracie? — Usłyszał jakby z podziemi. — Braciszku! — Osunął się na kolana. Płonął wewnątrz, a otaczała go ciemność. Poczuł jeszcze drobne dłonie na ramionach, po czym jak kłoda padł na plecy. Przez mgłę ujrzał jeszcze kasztanowe włosy na błękitnym tle. Uśmiechnął się, po czym zapadła ciemność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz