Mrok Złotego Wieku Kroniki: Odkrycie Karczemne Opowieści
Mrok Złotego Wieku XXI Karczemne Opowieści

2 kwietnia 2017

XXI 5 "Posłaniec śmierci"

"Posłaniec śmierci"


Na środku salonu stała ogromna, ciemno zielona, U-kształtna, kanapa, otwartą stroną zwrócona do kominka. Pomiędzy jej bokami znajdował się mały stolik do kawy. Po lewej stronie stały regały z książkami, a tylna ściana przystrojona była półkami z dziwnymi przedmiotami. W prawym rogu stało hebanowe biurko, przy którym siedział, na artystycznie ozdobionym, drewnianym krześle, starzec ubrany w czarną, ze złotymi obszyciami, szatę z wysokim kołnierzem.
Posiadał, bardzo krótko ostrzyżone, włosy z dużymi łysymi zakolami. Twarz w kształcie diamentu pokryta była zmarszczkami. Spod brwi świat obserwowały oczy, czarne, niczym otchłań. Do pokoju wszedł mężczyzna z kucykiem, który trzymał zakrwawioną chustkę przy lewym oku. Stanął przy biurku i nieznacznie schylił się.
  — Wengasie? — zapytał człowiek za biurkiem.
  — Ta mała pluskwa wyłupała mi oko! — poskarżył się.
  — Powiadasz, że pokonała cię nastolatka — rzekł z dezaprobatą.
  — Nie pokonała, wydała na siebie wyrok! — warknął — I domowik również!
  — Duch strzegł domu? Myślałem, że jesteś profesjonalistą — pokręcił głową.
  — Sprawdziłem dom kilka razy, nawet gdy upadły zaklęcia ochronne i powstrzymałem aktywację zapasowych. Jego nie wyczułem — spróbował się obronić. Starzec wstał. Ukazał tym swój nieprzeciętny wzrost. Podszedł do kominka i spojrzał na tańczące płomienie.
  — W takim razie musi pochodzić sprzed magicznego przeciążenia — potarł podbródek — Siłą nic tu nie zdziałamy, chyba że opuści dom — zadarł gwałtownie głowę i zwrócił się w stronę lykana— Wengasie, masz się dowiedzieć wszystkiego o tej dziewczynie. Twoja zemsta poczeka.
Mężczyzna z grymasem zapewnił, że uczyni wszystko czego żąda mistrz. Po czym ukłonił się i wyszedł. Starzec tradycyjnie odczekał chwilę przy kominku.
  — Ta głupia rodzina zbyt długo krzyżowała moje plany. Zobaczymy, ile będzie trzeba, aby złamać malutkie serce — po tych słowach rozpłynął się w chmurze czarnego dymu.


Ranne promienie słońca wpadły do błękitno-kremowego pokoju. Ortiz siedział na parapecie jedynego okna i obserwował teren przed domem. Oderwał się od szyby, gdy dziewczyna poruszyła się. Zeskoczył na dywan o długim włosiu i podreptał do łóżka. W tym czasie Zuzanna otworzyła błękitne oczy. Podniosła się z cichym syknięciem. Uderzenie o stół, wciąż dawało o sobie znać. Usiadła w pozycji, w której najmniej doskwierał ból. Dłonią odgarnęła za lewe ucho, część bardzo długich, atramentowych, włosów. Spojrzała na czarnego kota.
  — Dobry dzień, przyjaciółko — powitał nietypowo, eleganckim głosem. Dziewczyna odwzajemniła przywitanie.
  — Wyjaśnisz mi Ortizie, kim...czym jesteś? — spytała. Kot wskoczył na łóżko i usiadł wyprostowany. Rozpoczął opowiadać.

Ortiz był domowikiem, duchowym opiekunem domostwa. Jego naturą było chronić dom, w którym przebywał, dopóki ten zamieszkiwali ludzie. Mógł opuścić mieszkanie, gdy źle go traktowano lub gdy umierał ostatni mieszkaniec. Możliwość taką mogli mu też dać lokatorzy, którzy przeprowadzali się i chcieli mieć domowika w nowym lokum.
Ortiz mieszkał w tym regionie od setek lat. Pamiętał, gdy na miejscu tego domu stała, drewniana chatka pokryta strzechą, a dookoła wszędzie rosły drzewa. Na przeciwko niej płynęła rzeczka, nad którą codziennie chodził gospodarz, aby łowić ryby. Dziś było to niewykonalne, ponieważ najzwyczajniej w świecie, żadne tam nie pływały. Wizja chatki sprzed dwóch tysięcy lat była jego najstarszą, którą pamiętał. Wszystko, oddalone bardziej w przeszłość, zasnuwała mgła niepamięci.

  — Mówisz, że jesteś duchem, ale przecież mogę cię dotknąć — położyła dłoń na łebku zwierzaka.
  — Czy powiedziałem, że jestem upiorem? — zdziwił się, ale zaraz zrozumiał — Ach, tak. Przecież ty nic nie wiesz.
  — To mi wyjaśnij.
  — Lepiej jak zrobią to twoi rodzice — stwierdził.

Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Kot prychnął i zmrużył ślepia. Powinien wyczuć każdego, kto przekroczy choćby furtkę, ale tak się nie działo od dłuższego czasu. Musiał polegać na wzroku i słuchu, dlatego rzadko przebywał w domu.
Ruszył za dziewczyną. Na schodach dźwięk pojawił się ponownie. Zuzanna dotarła do drzwi i spojrzała przez weneckie lustro.
Na zewnątrz stał komendant policji, którego dobrze znała, z licznych prób odwiedzenia rodziców w pracy. Jednakże zawsze witał ją lakonicznym: "Wyjechali w teren". Mężczyzna nie wyróżniał się wzrostem, ani posturą. Jedynie charakterystyczny był szeroki, wysunięty, podbródek, lekko zadarty do góry, w prostokątnej głowie.
Gdy drzwi otworzyły się, policjant zdjął czapkę, odsłaniając krótko ostrzyżone włosy, które padły ofiarą łysienia, czego skutkiem był dwa duże zakola.
  — Dzień dobry, komendant Jacek Kusrod. Pani Zuzanna? — pośpiesznie przywitał się.
Dziewczyna przytaknęła. Poczuła w jego głosie szczyptę zdenerwowania. Policjant poprosił o wejście. Minęli kuchnię i w salonie usiedli na szaro-czarnym narożniku.
  — Twoi rodzice byli moimi najlepszymi pracownikami, a zarazem przyjaciółmi — zawiesił głos, ale Zuzia zwróciła już uwagę na użyty czasownik i nerwowo zamrugała, więc kontynuował — Z przykrością oznajmiam, że zginęli w wypadku samochodowym — wyrzucił z siebie.

Dziewczyna zamarła. Oczy zaszkliły się, a ciałem wstrząsnęły dreszcze. Przerażona powoli pokręciła głową, odsuwając cię od posłańca śmierci. Prawda bardzo szybko zajmowała pozycje nadziei, a gdy dotarła do najcięższej obrony, czyli wiary w nieprawdziwość słów, Zuzanna wybuchła płaczem. Skryła twarz w dłonie i płakała, długo, bardzo długo. Komendant położył dłoń na jej ramieniu. Poczuła, jak bardzo jego ręka drżała, ale on milczał. Pozwolił ujść emocjom dziewczyny. Wkrótce płacz zmienił się w szloch, a łkaniu, zaczęła towarzyszyć czkawka. Coraz bardziej, smutna wieść zagłębiała się w umyśle Zuzi, a obrona, w postaci strumieni łez, przestała upierać się przy nadziei na pomyłkę lub nieśmieszny żart. Odsłoniła opuchnięte oczy i mokre wodospady, płynące po policzkach. Policjant dopiero teraz przemówił.

  — Bardzo mi przykro Zuzanno.
Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej klucz owinięty aksamitnym materiałem.
  — Twoi rodzice zostawili mi to, abym przekazał ci, gdyby nadeszła taka chwila — położył przedmiot na drżącej dłoni dziewczyny. Zapłakana z trudnościami odwinęła ciężki metalowy klucz. Wykonany był w starym stylu, zaokrąglony, z prostokątną grubą krzywką. Na tkaninie napisany był tekst, którego przez zamglone oczy nie mogła odczytać. Odłożyła go na szklany stolik do kawy.
  — Komenda, w ramach zadośćuczynienia, pokryje wszystkie koszty pogrzebu, a także będziesz otrzymywać wynagrodzenie po rodzicach. Jednak, czy jest ktoś, kto mógłby się tobą zaopiekować? — oznajmił i zapytał.
Dziewczyna musiała zebrać myśli.
  — M...może babcia Jania — wydukała.
Nie widziała jej od dłuższego czasu, odkąd babcia wyjechała do Włoch na leczenie. Pracowała jako archeolog i była ceniona w tej dziedzinie, ale stan zdrowia zmusił ją do zaprzestania pracy. Kobieta była majętna, więc utrzymanie wnuczki nie stanowiłoby problemu.
Komendant kiwnął głową i wstał.
  — Poinformuję ją, jak tylko wrócę na komendę. Gdyby nie obowiązki, zostałbym dłużej, ale przyjadę jutro, żeby sprawdzić jak się czujesz — oznajmił — Trzymaj się, Zuzanno.
Dziewczyna nie zareagowała. Ciężko opadła na poduszkę. Podciągnęła nogi, spychając Ortiza, który przez cały czas wtulał się w jej łydki. Kot smutno miauknął. Policjant przeszedł przez kuchnię do ganku. Wyszedł na zewnątrz, dokładnie zamykając za sobą drzwi.

  — A matka mówiła, pójdź na psychologię, przyda ci się w zawodzie. Mogłem posłuchać — mruknął pod nosem.
Wejście znajdowało się na tyłach domu. Ruszył wzdłuż, brukowanego kremową kostką, chodnika. Obszedł budynek od zachodu do podwórka. Ścieżka prowadziła po skosie, obok ceglanej budowli, na wzór średniowiecznej warowni, która pełniła rolę piwnicy i grilla. Dróżka dochodziła do podjazdu i dalej szła wzdłuż niego, aż do furtki. Policjant sięgnął do klamki, gdy dobiegł go głos z lewej strony. Obrócił się i ujrzał czarnego kota siedzącego pod dużym drzewem w rogu działki.
  — To nie był wypadek — stwierdził Ortiz.
  — Skąd takie przypuszczenia domowiku? — spytał Kusrod.
  — W nocy dziewczynę zaatakował Lykantrop. Musiał wiedzieć, że zaklęcia ochronne przestały działać — wyjaśnił.
Komendant rozejrzał się nerwowo. Ortiz zapewnił, że nie ma nikogo w zasięgu jego słuchu, mimo to policjant wolał się samemu upewnić.
  — A więc co takiego się wydarzyło?


Padał rzęsisty deszcz w czasie, gdy słońce dawno zaszło za horyzont. Granatowy van jechał przez las, oświetlając drogę swoimi reflektorami. Kobieta, siedząca na miejscu pasażera, stukała palcami o podłokietnik.
  — Jak myślisz daleko jeszcze? — spytała mężczyznę za kierownicą.
Odpowiedzi udzielił piorun, który przeciął czarne niebo. Zerwał się wicher, a deszcz lunął tak intensywnie, że wycieraczki przestały nadążać z odgarnianiem wody. Błyski i grzmoty pojawiały się nienaturalnie często. Kobieta wbiła paznokcie w miejsce, w które stukała. Za każdym piorunem kurczyła się w fotelu.
  — Nienawidzę burzy — burknęła.
Mężczyzna uśmiechnął się.
  — Wasz lęk przed burzą jest dziedziczny? Twoja matka również podskakuje jak grzmi — zaśmiał się — A pamiętasz Zuzkę przed kilku laty, jak płakała, gdy Staszek robił zdjęcia z fleszem? Tato, tato! Wujek znowu piorunuje — zaśmiał się, a ona uczyniła to samo. Tylko, że jej nie było do śmiechu. Pioruny uderzały raz, za razem, a grzmoty już nawet nie ucichały, tworząc potworny zlepek dźwięków.
  — Straszna anomalia — stwierdził mężczyzna — Co może ją powodować. Przecież nie leszy.
  — Czyżby druidzi bawili się pogodą? — zasugerowała.
Mężczyzna wątpił w to. Druidów było znacznie mniej niż czarodziejów i raczej wybierali naładowane energią polany wśród lasów, a tego typu miejsc na świecie było jak na lekarstwo. W swoim kraju znali tylko kilka takich przyczółków, z czego najbliższe ich miastu było wyczerpane. Mędrcy z gajów zajmowali się opieką zwierząt, przyrządzaniem wywarów z roślin i dość prostą magią związaną z przyśpieszaniem rozwoju kwiatów i tym podobnych rzeczy. Ingerowanie w pogodę, zostawiali tylko na skrajne przypadki.
Jadąc dalej przez burzę, widoczność spadła do zera. Elektryczna błyskawica uderzała w ziemię, ale nic poza grzmotem i widoczną wiązką światła nie rozjaśniało okolicy. Granatowy samochód wjeżdżał coraz głębiej w las.
  — Zadzwoń do Emilii. Może ona będzie miała jakiś pomysł — zasugerował.
  — Będzie wiedzieć tyle samo co my, czyli nic. Wysłała nas tu, żeby to zbadać. Ale wynośmy się stąd. Ta burza mi się nie podoba.
  — A która burza ci się w ogóle podoba? — uśmiechnął się.
  — Żadna. Uważaj!!! — wrzasnęła.
Dwa żółte punkty odbiły światła samochodu, a po chwili został oświetlony cały obiekt, ale na nic to się zdało. Pojazd uderzył w niego. Van nie poruszał się szybko, mimo to zderzenie wgniotło jego przód, aż do kabiny. Mężczyzna jechał nachylony dla lepszej widoczności, przez co potężnie walnął głową w kierownicę, rozbijając czoło.  Kobietę utrzymały pasy, ale odłamki szkła pokaleczyły ją. Zszokowana spojrzała na nieprzytomnego mężczyznę. Chwyciła go za ramię i potrząsnęła, błagając, aby się obudził. Wtedy uderzył piorun, bardzo blisko. Rozświetlił okolicę wraz z trzymetrowym potworem stojącym na drodze. To w jego mocarny łeb, z ogromnym porożem, trafił samochód. Teraz bestia stała na tylnych kończynach, z przednimi uniesionymi w górze. Wielkie łapy opadły, z dużą siłą, zwiększoną przez masę potwora, na samochód. Pojazd został doszczętnie zmiażdżony. Bestia jeszcze cofnęła się i walnęła łbem, zahaczając porożem i odrzucając vana na kilkanaście metrów w bok. Po czym żółte ślepia zniknęły w mroku.


  — Tamten samochód ciężko nazwać wrakiem. Został zmiażdżony, aż do podwozia. Znaleźli w nim fragment kości biesa, zapewne od poroża — zrelacjonował Kusrod — Chcesz usłyszeć więcej szczegółów?
  — Domyślam się — odparł smętnie kot.
  — Straciłem dwóch taiverów. Mam ich zbyt mało, żeby sobie na to pozwolić! — złapał się za głowę.
  — Pomyśl o dziewczynie — podsunął Ortiz.
  — Domowiku, taiverów szkoli się od dziecka. Samo wdrożenie jej w reguły panujące światem zajmą lata — skrytykował pomysł kota. Ten fuknął.
  — Już i tak musi je poznać — obrócił się ogonem do mężczyzny.
  — Niech ci będzie. Ale to zrobi Janina. Ja muszę upolować biesa.

Kusrod otworzył furtkę i opuścił działkę. Wsiadł do zaparkowanego na uboczu radiowozu i odjechał. Ortiz błyskawicznie zjawił się na tarasie przy budynku. Podwójne drzwi rozsunęły bezszelestnie, tylko tak, żeby mógł się przecisnąć. Zaraz po tym, wejście zamknęło się. Ortiz przeszedł pod stołem wprost do narożnika. Wskoczył na wypoczynkowy mebel. Dziewczyna leżała na boku z podkulonymi nogami. Oddychała ciężko, a policzki znaczyły mokre linie. Duch wiedział już, że spała. Otarł się o ciało dziewczyny. Zżył się z tą rodziną. Żal mu było Zuzi. Znał ją, odkąd tylko się urodziła i obserwował, jak mała dorastała.  Chciał zostać, ale wraz ze śmiercią dorosłych wygasły zaklęcia ochronne, przez nich rzucone, otaczające dom, a czar zastępczy, który był dziełem pełnoprawnego czarodzieja, jakimś sposobem nie aktywował się. Ortiz czuł, że jego magia nie jest już tak skuteczna, jak przed laty i musiał polegać na swoich zmysłach. Zeskoczył z narożnika, a na jego miejsce przyleciał koc, który otulił Zuzannę. Domowik westchnął i opuścił budynek. Zajął swoje stanowisko obserwacyjne na dachu domostwa. Pozostało mu tylko czekać.

3 komentarze:

  1. Cześć.

    Krótko, bo już raz skasował mi się komentarz.

    Problem z przecinkami, powtórzeniami, czasem nadużywasz "był" i tak dalej. Będę nalegał, żebyś znalazł betę.
    Gdyby nie to, że czytam i komentuję na smartfonie, zaznaczyłbym parę błędów. Musisz poczekać do września, może wtedy będę mógł wziąć laptopa na raty. ; )

    W sumie we fragmencie z "wypadkiem samochodowym" niepotrzebnie używasz słów "mężczyzna" i "kobieta", skoro wiadomo, że chodzi o rodziców Zuzanny. To jest logiczne i wynika z tekstu, więc mógłbyś bez problemu napisać ich imiona.

    Mam nadzieję, że Zuzanna nie okaże się Wybrańcem, który wieloletnie szkolenie zakończy w miesiąc. To oklepany motyw, trochę głupiutki.

    Pozdrawiam serdecznie,
    graf zer0.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W połowie maja, jak już będę miał z głowy egzaminy, to postaram się to wszystko zorganizować.

      Nie używałem imion rodziców, ponieważ nie przewiduję, żeby jeszcze kiedyś zostały użyte i nie nadałem im większego znaczenia. Może faktycznie trochę źle, no ale we wspomnieniach raczej córka nie będzie mówić po imieniu do matki czy ojca.

      Bez obaw, żaden Wybraniec się nie pojawi, koncepcja jest zdecydowanie inna.

      Usuń
    2. Pytanie tylko: czy scena z samochodem była wspomnieniami Zuzanny? Przecież ona była wtedy w domu. Chyba że to jakaś wizja.
      Ale fakt, w pierwszym rozdziale ich imiona pojawiły się dość późno. Po prostu chodzi mi o to, że i tak wiadomo, że to rodzice Zuzki, niemniej nie mam zamiaru przekonywać Cię do mojego zdania. Jeno tłumaczę co mam na myśli. ; )

      To dobrze. Miałem trochę obaw, gdy przeczytałem, że samo wdrożenie zajmie lata.

      Usuń