Mrok Złotego Wieku Kroniki: Odkrycie Karczemne Opowieści
Mrok Złotego Wieku XXI Karczemne Opowieści

21 sierpnia 2017

Stary koncept MZW - 4

"Grom z jasnego nieba"


Starzec siedział skośnie na złotym tronie, zbliżony bardziej do lewej strony. Opierał się o podłokietnik wyrzeźbiony na kształt kła. Jego białe jak śnieg włosy były tak rzadkie, że przypominały przezroczystą, delikatną tkaninę. Pomarszczona, pociągła twarz o bardzo wyeksponowanych kościach, wskazywała na jego sędziwy wiek. Odyn Francis osiągnął elitarne

dziewięćdziesiąt lat i od dwóch wiosen dzierżył przydomek Długowiecznego, najdłużej żyjącego członka rodu Vaddiskich w historii. Uprzedni rządca ordynacji, który miał zaszczyt nosić ów przydomek, zmarł ponad cztery wieki temu za spokojnych czasów króla Gzymira Wspaniałego.
Wysokie na trzy metry solidne wrota, prowadzące do sali tronowej, otworzyły się. Dwaj gwardziści, stojący po wewnętrznej stronie, na widok przybyszy stanęli na baczność, uderzając końcem dzierżonej halabardy w kamienną posadzkę. Długa do kolan, przeszywanica chroniła żołnierzy. Niebieski, wpadający pod fiolet, malował górną część tuniki narzuconej na pikowany materiał, a od pasa w dół barwa przechodziła w krwistą czerwień.

Pierwszy szedł książę Jósaf Vaddisky. Urodzony w tysiąc sto pięćdziesiątym pierwszym roku był najstarszym synem Francisa i pierwszym w sukcesji do tronu Krasivej. Za nim kroczył książę Savamir. Mężczyzna w wieku czterdziestu dziewięciu lat był zaledwie o rok młodszy od swojego starszego brata. Książę Dareios, który dopiero co skończył trzydzieści osiem wiosen, szedł na końcu.
Trzej arystokraci w czerwonych kontuszach stanęli przed obliczem odyna. Powitali go rodowym pozdrowieniem i poczekali, aż przemówi. Starzec ociężale poprawił swoją pozycję na tronie. Dłonie mu drżały, nawet wtedy, gdy spoczywały na podłokietniku. Sięgnął pod zdobiony czerwony kontusz, na którym widniały dwa krwistej barwy dziki, w pozycji stojącej i skierowane ku sobie. Groźny łeb zdobił wystający z pyska język i długi zakrzywiony kieł wyrastający z dolnej szczęki. Herbowe zwierzę rodu. Dzik oznaczał bowiem prawdziwą rycerskość, wolność, ale także brutalność, z czym wiąże się legenda założyciela rodziny.
Francis wyciągnął niewielki, płaski, posrebrzany pojemnik. Wziął łyka i przemówił.
– Synowie... Wiem, że nie jest to najodpowiedniejsza chwila, ale musicie poznać moją decyzję – ponownie zaczerpnął trunku. Dłoń powoli zaczęła się uspokajać.
– Miałem to uczynić na przyszłą wiosnę, ale czuję się coraz słabiej i zapewne niedługo zostanę przykuty do łóżka – mówił powoli, jakby z trudem odnajdując właściwe słowa, ale w jego słabym już głosie, można było jeszcze wyodrębnić nuty dawnej siły i władczości – Po ślubie ustąpię z tronu. Moją wolą jest, aby Damaen objął Krasivą we władanie.
Mężczyzna o bujnym, czarnym wąsie drgnął.
– Ale ojcze? To mnie przez całe życie przygotowywaliście do rządzenia – książę wysunął się z linii.
– Damaena również, przecież miałby być twoim następcą – wtrącił Dareios, na co najstarszy brat się skrzywił.
– Nas też przyuczono do rządzenia – fuknął Savamir.
– Nie na marne. Będziecie we trzech tworzyć Vadradę... To wy będziecie chronić Krasivą przed błędami młodości Damaena... Do was będzie należeć utrzymanie szali w równowadze – próbował wygłosić to ciągiem, ale kaszel ciągle mu to uniemożliwiał.
– Jakiej równowagi? Co to? Walka dobra ze złem? – zakpił Savamir – Ojcze! Tu trzeba silnego władcy! Nemaci
, aby czekają na nasze potknięcie, a wojna z Kazarsashią wisi na włosku! – intensywnie wywijał dłonią.
– Spokojnie, synu... To prawda, burzliwe czasy nadeszły. Dlatego potrzebna jest młoda krew, która uczy się szybciej i łatwiej dostosuje się do nowych przeciwności – odparł Francis.
– Jak Damaen ma władać Krasivą? On ma zbyt gorącą głowę. Zmienia zdanie jak sztandar na wietrze! – Savamir wytknął wady księcia.
– Jednak nie można mu zarzucić tego, że przegada każdego – powiedział Dareios.
– Zaiste, żaden dyplomata mu niestraszny – potwierdził najstarszy.
– Tak wygadany, że gubi się we własnych intrygach – wypuścił gwałtownie powietrze nosem.
– Starsi muszą wiedzieć, kiedy ustąpić pola młodszym – rzekł i ponownie zaczerpnął z piersiówki. Jósaf rozłożył ręce.
– Czynisz błąd ojcze... Damaen nas nie posłucha. Jeszcze wciągnie ordynację w głupią wojnę.
– Będzie myślał, że zakończy ją, gdy będzie chciał – fuknął Savamir.
– Ordynacja powinna przypaść mi. On musi jeszcze nabrać doświadczenia – stwierdził najstarszy z braci.
– Skoro chcesz młodej krwi, to mi oddaj władzę. Lepiej synowi jak wnukowi – zasugerował Dareios.
– Dario?! Zgłupiałeś? Powinieneś mnie wspierać! – wrzasnął wściekle Jósaf.
– Nie bądź śmieszny braciszku. Równie dobrze ja mogę władać! – rzekł Savamir.
– Gdzie bratnia solidarność? – zbulwersował się najstarszy.
Dwaj bracia spiorunowali go oczami.
– Spokój! – zagrzmiał głos Francisa – Teraz widzę, że słusznie postępuję.
Szlachcice spojrzeli zdziwieni na ojca.
– Damaen zostanie odynem, a wy będziecie mu doradzać! – zaczerpnął z piersiówki.
Jósaf rozłożył ręce, kręcąc głową.
– A Aleksander!? – Savamir wtrącił się w słowa brata – Chłopak, żywo interesuje się polityką. Byłby równie dobrym władcą... Jak nie lepszym
– Nikt nie będzie szanował władcy, który boi się rozmawiać. Wysłałem posłańca do Varseesis, aby zapisał Aleksandra do Szkoły Reatsari – rzekł Francis.
Savamir z uznaniem pokiwał głową. Szkoła Reatsari wyszkoliła bowiem najlepszych hetmanów królestwa, takich jak Zabridżesky, Białkyewsky, czy obiecujący, młodziutki Vokkiewicz. Natomiast Camillusem, synem Dareiosa, miałaby się zająć Vadrada, gdy ten ukończy osiemnaście wiosen.

Odyn zaczerpnął ostatniego łyka alkoholu i schował pojemnik pod kontusz. Następnie wyjął zwinięty papirus. Poprosił Jósafa o podejście. Przekazał mu list, a ten go rozwinął. Na papierze zapisana była cała ustawa. Pismo było nierówne, pisane drżącą ręką, ale czytelne. Widniała również data – 5 sieczeń 1201. Całość przypieczętowana była rodową pieczęcią, dwoma skierowanymi ku sobie dzikami. Francis rzekł:
– Złóżcie podpisy – zabrzmiał formalny rozkaz. Kałamarz z piórem leżał na stoliku obok tronu, którego tam nigdy nie było. Jósaf zmarszczył brwi i przekazał dokument Savamirowi. Średni z braci z grymasem na twarzy podpisał i podał najmłodszemu. Dareios wzruszył ramionami i napisał swoje miano. Najstarszy zabrał dokument i złożył drobny podpis pod pieczęcią.
– Shia vad rakan – Francis wypowiedział rodowe hasło, po czym osunął się w głąb tronu. Położył głowę na dłoni opartej o podłokietnik i pokręcił nią. Tylko Dareios je powtórzył.
– Możecie odejść. Wpuście proszę Adalberta – rzekł z grymasem bólu na twarzy.
Książęta dostojnie opuścili wielką salę tronową. Ich minom nie towarzyszyły jednak żadne oznaki zadowolenia.

Przed drzwiami zarządca czekał na koniec audiencji.
– Witajcie waszmościowie – skłonił się nisko – Jak spotkanie?
Dareios i Savamir zatrzymali się, Jósaf zaś bez słowa pomknął w kierunku schodów.
– Ojciec zmysły postradał – syknął Savamir.
– Żeby młokosowi władzę powierzać? – fuknął najmłodszy.
– Niech książęta się nie martwią. Każdy z waszmości będzie miał teraz równy wpływ na Krasivą – powiedział Adalbert.
– Mhm... Już widzę, jak młody będzie się nas słuchał – przekręcił oczami środkowy z braci.
– Komorzy wiedział o planach ojca? – spytał Dareios.
– Zaiste, wiedziałem – przytaknął starszy mężczyzna.

Zarządca przeprosił szlachciców i wszedł do sali tronowej. Podszedł do starca. Francis oddychał ciężko. Intensywna rozmowa bardzo go zmęczyła. Adalbert machnął na dwóch gwardzistów, którzy przynieśli lektykę, wygodne krzesło leżące na dwóch drążkach. Usadowili na nim odyna. Gdy żołnierze unieśli starca, ten złapał za ramię komorzego.
– Adalbercie... – podał mu dokument, który cały czas ściskał w dłoni – Dopilnuj egzekucji tego, co tu zostało zapisane...
– Wedle rozkazu, mój panie. Niech waszmość teraz odpocznie. Do przyjęcia jeszcze dwie godziny – polecił, a potem zwrócił się do gwardzistów, aby ci zanieśli odyna do jego komnaty. Gdy lektyka zniknęła za wielkimi wrotami, Adalbert rozwinął otrzymany zwój.
„5 sieczeń 1201, Krasigród,. Królestwo Lenyi.
Ja syn Saturnina Drugiego, Odyn Krasivy, namiestnik Krasigrodu, Francis Długowieczny Vaddisky herbu Vadisz, ustępuję z tronu Krasnego Miasta i oddaję go w pieczę memu wnukowi, synowi Jósafa, Damaenowi Vaddiskiemu herbu Vadisz oraz wszystkim jego potomkom, w których płynie vad rakan.
My zaś niżej podpisani przysięgamy, że dopóki żyje Damaen Vaddisky i krew z jego krwi nie będziemy rościć sobie praw do tronu ordynacji. Stworzymy radę, która będzie wspierać odyna Damaena, aż po kres naszych dni. Nikt z nas nie wykorzysta wpływów do celów innych niż dobro rodu, ordynacji i królestwa.
Podpisani: Francis Długowieczny Vaddisky, Savamir Vaddisky, Dareios Vaddisky i...”

Ostatni podpis był drobny, zalany tuszem i nieczytelny. Adalbert zwinął dokument i zaniepokojony opuścił salę.
***

Bogusław Nemeańsky siedział na hebanowym krześle o złotych zdobieniach. Jego szata połyskiwała od delikatnie nakreślonych ornamentów.
Długie i pokręcone włosy mężczyzny falami opadały na ramiona, tonąc barwą w czarnym stroju. Szeroka i nisko położona szczęka, powiększała jego wyraźnie podzielony podbródek. Pochylał się nad planszą do szachów, gdzie toczyła się już partia. Mimo że figury były dobrze rozproszone, to zbitych zostało tylko kilka zwykłych pionków. Mężczyzna znajdował się w przestronnym pomieszczeniu, pełniącym funkcję gabinetu. Pole gry leżało na biurku wraz ze stosem papierów, kałamarzem i dużym piórem. Umeblowanie było skromne. Przy ścianach stało kilka komód, kredens i dwa regały. Wejścia pilnowały dwa stojaki w czarnych płytowych pancerzach. Oświetlenie zapewniały wysokie świeczniki z ciemnej stali oraz jedno podłużne okno otoczone dwiema bursztynowymi flagami za plecami Bogusława. Widniał na nich czarny orzeł o czerwonych pazurach i dziobie. Do środka wszedł zakapturzony człowiek. Skłonił się, nie odkrywając twarzy. Mężczyzna na krześle jednak nie odrywał wzroku od planszy.
– Wasza wielmożność – odezwał się gość chrapliwym głosem – Zgodnie z pańskimi przewidywaniami, król Sigismund nie ruszy na Kazarsashię – rzekł przybyły.
Szachista przytaknął i przesunął biały pionek.
– Dlatego też raczyłem, poczynić pewne kroki, które waszmość zasugerował – oznajmił.
– Ilu? – Bogusław wiedział, o co chodziło wysłannikowi
– Z ważniejszych, pański kuzyn Jan, hetman Krzesimir, książę Konstantin, czy hrabia Przesław. W tej chwili dziewięć tysięcy Kosmatych i Tyrtyrów oraz dwa tysiące naszych i Ayouyawian. W sumie pięć tysięcy konnych i sześć piechoty z zaopatrzeniem – wyliczył.
Kosmaci w większości byli wyrzutkami, wyjętymi spod prawa złoczyńcami, którzy uciekli na daleki wschód królestwa, gdzie nie sięgała władza książąt. Nieustępliwi w boju, chyba że cel walki nie był wart ich krwi.
Natomiast Tyrtyrowie to lud koczowniczy, który doskonale opanował jazdę konną i połączył ją z użyciem krótkich łuków.
Bogusław Nemeańsky kiwnął głową bez emocji. Przestawił kolejnego piona.
– Wciąż za mało, na podbój imperium. A ci szlachcice to nic nieznaczące pachołki. Potrzebny ktoś taki jak Zabreadżesky, czy Białkaewsky – stwierdził.
– Oczywiście dane, nie uwzględniają elirczyków z Kazarsashii – dodał przybysz.
– Zapewne poprą go, ale Dola jest ślepa. Poza tym to banda niewyszkolonych wieśniaków. W ogóle prowokatorzy przygotowują tę leśną hołotę do przyjęcia... – skrzywił się – ...prawowitego imperatora?
– Wedle wytycznych, mój panie – skłonił się.
– Jeśli Darzmir będzie zwyciężał, to król dołączy do niego – uśmiechnął się złowrogo – Gospodar Dragohy dość wcześnie wysłał wojska do Jazgniewa – przestawił czarnego gońca tak, że ten znalazł się za białym hetmanem – Teraz wystarczy skierować wzrok króla na wschód i nic nie stanie nam na przeszkodzie – przekręcił białego króla plecami do czarnych.


***

Słońce chyliło się ku zachodowi. Promienie światła wpadały centralnie przez otwartą bramę zamku, rozjaśniając dziedziniec, gdzie czekała, zaprzęgnięta dorożka. Na nim zebrała się gromada dostojnie ubranych ludzi zaproszonych na zaślubiny Wśród nich stał Adalbert, przebrany w odświętny strój. Kamizelkę zamienił na dublet z kołnierzem, a pończochy na droższe nogawice z zachodniego sukna. Przy samej bramie dyskutowali trzej książęta z kilkoma innymi szlachcicami. Wszyscy bracia stali w czerwonych kontuszach narzuconych na biało–niebieskie żupany. Każdy z nich miał przytroczoną szablę do pasa.
Swobodne pogaduszki przerwało wyjście lektyki. Dwaj gwardziści zanieśli Francisa do dorożki wykonanej z ciemnego drewna, do której zaprzęgnięto dwa konie o szarej maści. Władca wyglądał nieco żywiej niż po rozmowie z synami. Zaraz po tym Jósafina, która cały czas towarzyszyła mężowi, usiadła obok niego. Naprzeciwko starszej pary usiedli Damaen i Virca. Rozległo się bicie dzwonu z pobliskiego kościoła, co było znakiem, że czas już ruszać. W czterech kolumnach przeszli przez bramę. Ze szczytu wzgórza można było dojrzeć, skąpany w czerwonych promieniach zachodzącego słońca, szczyt Venmpi, czyli świątyni poświęconej Perunowi i zbudowanej wieki temu przez Latomira Vaddiskiego.
Podróż nie trwała długo, gdyż ceglany budynek umiejscowiono w niewielkim oddaleniu od twierdzy, w połowie wysokości zamkowego wzgórza. Od południa zmierzali mieszkańcy, którzy chętnie brali udział w ważnych dla rodu świętach. Gwardziści, którzy czuwali nad bezpieczeństwem szlachty, stanęli po dwóch przeciwnych stronach, tworząc przejście, prowadzące do kościoła. Damaen w niebieskim kontuszu, nałożonym na czerwony żupan i w czapce, z futrzanymi otoczkami, uszytymi z aksamitu, której rozcięte z boków i z przodu otoki wieńczyła złota brosza i ptasie pióra, podał dłoń Virce i pomógł jej wyjść z powozu. Stojąc, ukazała w pełni swoją olśniewająco białą suknię. Jej czarne włosy oplatał wianek z maricariów – rośliny, której śnieżny kwiat tworzył koszyczek wokół złotej plamki. Książę spojrzał na swoją wybrankę i z szerokim uśmiechem poprowadził ją w stronę wrót świątyni.
Na żołnierzy w czerwono-niebieskich tunikach i idącą między nimi parę, z niszy nad drzwiami spoglądał marmurowy posąg mężczyzny o doskonale wyrzeźbionym, odkrytym torsie. W jednej dłoni trzymał błyskawicę, niczym berło, a w drugiej spoczywał topór.
Po przekroczeniu wrót świątyni odezwały się organy, grając powolną melodię. Wnętrze świątyni podzielono na trzy nawy. Ostry łuk oddzielał leśny ołtarz od głównego korpusu. Centrum otwierało się do naw bocznych czterema parami ostrołukowych arkad wspieranych przez filary. Gurty sklepienne, które podparto masywnym gzymsem, spływały na występy kolumn. Słabe oświetlenie zapewniały cztery podwieszane, złote żyrandole.
Damaen i Virca powoli zbliżali się do ogrodu, który stanowił święte centrum. Ogromną, barwioną figurę doskonałego mężczyzny o siwych włosach otaczało półkolem pięć dębowych drzew. Posąg, jak ten umieszczony na fasadzie, trzymał błyskawicę i topór. Wewnętrzny jednak unosił broń do uderzenia znad głowy. Na przodzie stał biały ołtarz z ogniskiem gotowym do zapalenia. Naprzeciwko owego stołu ofiarnego zatrzymała się para książęca. Rodzina i szlachta podążająca za nimi zajęła miejsca w głównej nawie, a wchodzący na końcu mieszczanie, usiedli w bocznych sektorach.
Z jednego z mniejszych przejść wyszedł kapłan odziany w błękitno-białą szatę z długimi rękawami, które rozszerzały się przy nadgarstkach. Głowę zdobiła biała czapka, której brzegi tworzyła ząbkowana, złota obramówka, imitująca kształt błyskawicy. Duchowny uklęknął twarzą do posągu, między ołtarzem a parą i rozpoczął ceremonię.
– O Perunie! Władco Burz! Panie Gromów! Najpotężniejszy z żywiołów! Racz zwrócić swój wzrok na twą świątynię! Tu przed twym obliczem klękają wierni... Wierni gotowi przyjąć twoje błogosławieństwo!
Palenisko ustawione na ołtarzu zapłonęło niebieskim ogniem, a oczy figury zaczęły emanować błękitną energią.
– Perunie! Gromie! Piorunie! Spójrz na uniżoną parę! Udziel im łask i naznacz swym błogosławieństwem...
Huk gromu rozdarł świątynną ciszę. Kapłan padł na ziemię, niemal płaszcząc się na posadzce.
– Władco Żywiołów! Wołamy do ciebie z twojej świątyni, naznaczonej przez ciebie boskim piorunem. Przemów do swych braci i sióstr! Do Pana Panów, Ojca Ojców, Świętowita. Niech sprawi, by bogowie byli dla nas łaskawi... Do Mąkszy, Mokosz. Niech chroni Vircę od złego losu i obdarzy ich licznym potomstwem... Do Pana Wyroków Świata, Makosz. Niech ustrzeże przed złym bytowaniem zarówno na Ziemi, jak i na Weli... Do Dodoli. Niech powstrzyma swe siostry Niedolę i Odolę... Do Pana Wyplotu, Pana Nieci, Wid-Wija. Niech sprawi, aby przyszłość pary książęcej była pozbawiona złego bytu... Do Pana Nieba, Pana Jasności, Dażboga. Niech zapewni bogactwo, szczęście i pomyślność. Do Pani Jasności, Pani Dnia, Dabogi. Niech mrok nigdy nie spowije ich życia...
Niebo za oknami przysłoniły czarne chmury. Wtedy uderzył pierwszy piorun, a po chwili ciszy kolejnych sześć w równych odstępach. Duże runy wyryte na ścianach zaczęły emanować energią.
Kapłan opuścił głowę i wzniósł wysoko ręce. Zawołał w pradawnym języku i błyskawicę, dzierżoną przez posąg, objęły błękitne płomienie rozchodzące się we wszystkich kierunkach. Pojawił się lekki wiatr, pomimo zamkniętych wrót. Prowadzący ceremonię wstał i obrócił się do zgromadzonych. Ruchem dłoni nakazał narzeczonym wstać. Wzniósł wysoko dłonie i zawołał:
– Gospodarzu Weli, Panie Śmierci, Welesie! Tyś bogiem przysięgi, więc przyjmij ją od księcia Damaena z rodu Vaddiskich i księżniczki Virci z rodu Wojduvoich, i daj siłę do dochowania jej, aż po kres życia.
Zamilkł i kiwnął na parę. Narzeczeni obrócili się, stając twarzami ku sobie. Oboje z namiętnością wypowiedzieli przysięgi. „On jest jej siłą. Ona jest jego życiem”, Kapłan spojrzał na Veronicę i dłonią poprosił ją bliżej. Dziewczynka w białej koronkowej sukience stanęła lekko z tyłu, między mężczyzną i kobietą. W rękach trzymała szafirową poduszeczkę, na której znajdowały się dwa fulury. Pierścienie uformowane ze szkła powstałego po uderzeniu piorunu. Damaen uniósł jeden z nich. Biżuteria była prostym okręgiem o barwie lekko przezroczystego srebra. Uwagę księcia przykuła cienka wiązka światła na podobieństwo błyskawicy, która przepływała przez środek szyny, dzieląc ją na dwie części.
Spojrzał na Vircę, delikatnie złapał jej prawą dłoń – Ona jest moim życiem – powtórzył i ostrożnie wsunął pierścień na serdeczny palec. Czarnowłosa lekko uśmiechnęła się i gdy książę puścił ją, podniosła drugi fulur i postąpiła podobnie jak ukochany – On jest moją siłą – i dokończyła nakładanie.
Veronica wróciła na swoje miejsce, a kapłan przemówił.
– Złączcie się dzieci Weli – i złożył ręce.
Damaen i Virca przyłożyli prawe dłonie do siebie, a następnie zamknęli je, przeplatając się palcami. Fulury zetknęły się i wtedy świątynią wstrząsnął huk gromu, a pierścienie eksplodowały błękitnym światłem. Para spojrzała zafascynowana, ale zarazem przestraszona na świecącą się biżuterię.
– Ona jest twoim światem. Strać ją, a legnie on w gruzach... On jest twoją siłą. Strać go, a zło zapanuje nad twoją słabością  – kapłan nakazał przystąpić do zwieńczenia przysięgi. Damaen spojrzał w oczy Virci i nie potrzebował niczego więcej. Usta zetknęły się w miłosnym pocałunku. Świat przestał się dla nich liczyć. Nie wzruszył ich kolejny grzmot, znacznie potężniejszy, który sprawił, że cała świątynia zaczęła wibrować. Wraz z nim pojawił się silny wiatr, który przetoczył się przez budynek i zdmuchnął płomienie świec. Dęby ugięły się w kierunku ław. Długie siwe włosy rozwiały się, a śliwowa szata załopotała, jakby nigdy nie była z kamienia. Niebieska poświata, która oświetlała ołtarzowy gaj, w pewnym stopniu zastąpiła zgaszone świece. Pierścienie rozpłynęły się, ale energia pozostała.
Damaen i Virca odsunęli się od siebie i nagle wszystko wróciło do normy. Zniknęły emanujące runy, ucichł wiatr, a posąg stał niewzruszony. Kapłan odczekał chwilę w ciszy, po czym rzekł.
– Vad rakan płynie w tobie Damaenie i będzie płynąć w twoich potomkach. Złóżcie ofiary na pomyślność przyszłości.
Wtedy do nowożeńców podszedł Camillus, czternastoletni blondyn. Niósł czarną zdobioną srebrem, podłużną skrzynię. Otworzył wieko przy parze. W środku znajdował się wieniec z kwiatów żółtego rozchodnika i błękitnego kosaćca. Wpleciono w niego mały, biały diament. Virca ostrożnie wzięła go i powoli podeszła do posągu. Złożyła go u stóp Peruna i wróciła do boku Damaena. Zza rzeźby wyleciał duch majestatycznego orła, który porwał wianek i wzniósł się wysoko pod strop budowli, aby zrzucić go idealnie na głowę figury. Ptak rozpłynął się, a wieniec i kamień spłonęły doszczętnie w błękitnych płomieniach.
Kapłan ukłonił się w pół-pas i klasnął. Wrota świątyni ponownie stanęły otworem.

Korowód szlachty i zamożnych mieszkańców podążył na zamek wraz z dorożką odyna i nowożeńców. Pochód zatrzymał się na dziedzińcu. Książę Damaen wysiadł zaraz za Francisem i Jósafiną, i stanął pod drzwiczkami Virci. Gdy podała mu dłoń, pociągnął lekko, wytrącając ją z równowagi. Sprawnie chwycił ją jak matka ukochane dziecko i skierował się w stronę wrót kasztelu. Szlacheckie dzieci w krasnych strojach rzucały płatki kwiatów przed książęcą parą. Wśród oklasków i wiwatów, Damaen przekroczył próg twierdzy i pozwolił Virci stanąć na nogi. Ciemno-niebieski dywan o czerwonych paskach przy krawędziach rozciągał się przez całą długość szerokiego korytarz. Duże puste przestrzenie na przeciwległej ścianie pokryły zwisające chorągwie ze znakiem dzika. Dwóch żołnierzy w barwnych surcotach pilnowało przejścia do części schodowej. Sala balowa znajdowała się zaraz po lewej stronie od wejścia. Strażnicy pilnujący pomieszczenia otworzyli wrota dla nowożeńców. Ich oczom ukazała się ogromna przestrzeń podzielona na dwie części. Po prawej stronie stały suto zastawione stoły, ułożone na kształt sali – pięciokąta, którego tylko jeden bok, równoległy do ściany odgradzającej komnatę od części schodowej, nie łączył się prostopadle z pozostałymi. W rogu po lewej przerwa między ścianami otwierała dostęp do wysuniętego, kwadratowego pomieszczenia, które pełniło funkcję parkietu na ponad sto osób. Z wysokich ścian zakończonych gwieździstym sklepieniem, które częściowo zasłaniały krwiste i chabrowe girlandy, rozwieszone niczym sieci, zwisały chorągwie w tych samych barwach.
Virca stanęła zachwycona wyglądem sali. Damaen położył dłoń na jej ramieniu i lekko nacisnął, dając znak, aby szła dalej.
– Goście nie będą czekać wiecznie – uśmiechnął się i poprowadził ją do końca pomieszczenia.
Wszyscy goście dotarli do sali i zebrali się w części tanecznej. Jósaf wyszedł na środek i przemówił do otaczającego go tłumu.
– Droga rodzino, szanowni goście! Panna Virca z rodu Wojduvoich dziś stała się księżną Vircą Vaddisky herbu Vad, żoną mego pierworodnego syna księcia Damaena przyszłego następcy tronu Ordynacji – rozległy się oklaski – Wielka uczta przed nami, więc uczyńmy, jak nakazuje tradycja i rozpocznijmy ją pięknym tańcem – skierował się w stronę umieszczonej na rogu niewielkiej sceny i wyciągnął dłoń – Graj muzyko!
I uderzył bęben. Na jego drugie uderzenie wskoczyły powolne dźwięki mandoliny, które wyszarpywały głośniejsze nuty w rytm odgłosów kotła. Damaen ujął dłoń ukochanej i poprowadził na sam środek sali.
Nieśpiesznie zaczęto łączyć się w pary. Mała Veronica poprawiła oplecione warkoczem jak laurem włosy i zwróciła się do Camillusa, który pomachał do drobnej July, która stała niedaleko niego.
– Chodź chwalipięto, zobaczymy, jak tańczysz – pociągnęła go w tłum, zanim zdążył zaprotestować.
Dziewczynka, z którą chciał zatańczyć, spojrzała, jak desperacko wyciągał rękę w jej kierunku, złapała się za szyję i opuściła wzrok, lekko się czerwieniąc.
– Zatańczymy prześliczna Julyo? – na to pytanie natychmiast podniosła wzrok i spojrzała na wysokiego Christosa o ciemnej, przylizanej czuprynie. Skinęła i położyła dłoń na jego wysuniętej ręce.
Adalbert, który obserwował cały bal na uboczu, dostrzegł smętnego Aleksandra, opierającego się o ścianę z założonymi rękami. Podszedł do młodzieńca.
– Mości książę, czemu wy tacy smutni? – zapytał, stając obok z dłońmi zaplecionymi za plecami. Chłopak westchnął.
– Widzisz, Adalbercie... Ciężko mi to wyjaśnić... Byłeś kiedyś zakochany?
Zarządca opuścił ręce wzdłuż ciała i wbił wzrok w kamienną posadzkę.
Adalbert spojrzał na dłoń, w której spoczywała malutka rączka, przepięknej fel'elear – półelirki, Tanarin. Uniósł głowę, aby napotkać jej duże, szmaragdowe oczy. Żadna leśna zieleń, która ich otaczała, nie mogła się równać z jej magiczną barwą źrenic. Młodzieniec pochylił się nad niewielką dziewczyną i czule ucałował jej śnieżne czoło. Elirka uśmiechnęła się i objęła szyję absolwenta Yahaillosu. Adalbert objął dziewczynę i wraz z nią przewrócił się na źdźbła miękkiej trawy. Sturlali się z pochyłości wprost na złocisty piasek zdobiący wybrzeże jeziora Bauvnee nieopodal Krasigrodu. Tanarin znalazła się na młodzieńcu. Jej długie, czarne kosmyki włosów opadały na twarz chłopaka, okalając ją niczym zasłony. Uśmiechnęła się, delikatnie odkrywając śnieżne ząbki.
– Przypomniałeś mi nasze pierwsze spotkanie – jej głos cichy jak szmer wiatru, a jednocześnie melodyjny niczym mistrz poruszający strunami harfy.
– Nigdy nie zapomnę. Wyłoniłaś się zza rogu niczym duch, wpadłaś w moje objęcia i zrzuciłaś mnie w przepaść – uśmiechnął się promieniście i przepuścił kosmyki jej włosów przez swoje palce. Dziewczyna zaśmiała się.
– To był tylko rów i to wyschnięty – pogłaskała go po policzku.
– Dla mnie to była bezdenna przepaść... Przepaść miłości – ułożył dłoń na biodrze małej fel'elear i przekręcił się tak, że oboje leżeli na boku twarzami do siebie.
– Dobrze, że nie zostałeś poetą – zaśmiała się.
– Poetą nie, ale podkomorzym już tak.
Tanarin uniosła brew.
– Dostałem dziś list z zamku – rzekł – zastępca komorzego Sigismunda zmarł i to mnie wybrano na jego miejsce.
– Czyli będziesz się teraz obracał w niemal królewskim towarzystwie – posmutniała.
– Będziemy! Myślisz, że dam ci mieszkać na podgrodziu, gdy ja będę siedział na zamku? A zresztą... – gwałtownie wstał i obrócił się w stronę dziewczyny – Nie pójdzie tam córka kupca, tylko żona podkomorzego – wyciągnął z sakiewki srebrny pierścień ze szmaragdem – Tanarin, córko Miłorzęba... – uklęknął – ... Zostaniesz moją żoną?
– Tak – smutno odparł Adalbert – Ale to stare dzieje.
– Nie będę naciskał. Chodzi mi o to, że... Ech... Mógłbym poprowadzić szarżę kawalerii, jadąc w pierwszym szeregu. Mógłbym stanąć oko w oko z biesem, a nawet leszym, ale nie potrafię podejść i... porozmawiać ze zwykłą panienką – zacisnął pięści tak, jak głos zacisnął mu się podczas wypowiedzi – Choć tak bardzo bym chciał.
– Najtrudniej pokonać jest samego siebie. Kiedyś przyjdzie taki czas, że ci się uda. Wystarczy tylko lekki uśmiech Dodoli i nawet nie zauważysz, kiedy miłość na ciebie wpadnie i strąci cię z nóg – uśmiechnął się, wprawiając w ruch całą brodę wokół ust – Zobacz, twoja kuzynka jeszcze nie tańczy. Zaproś ją do tańca. Jeśli boisz się mówić, niech przemówi twoje ciało. Zawsze łatwiej ze znajomą twarzą. Tylko się pośpiesz – ruchem głowy wskazał młodzieńca o stojących włosach, który z odległości wpatrywał się w dziewczynę. Adalbert ukłonił się i odszedł, ukradkiem spoglądając na chłopaka.
Aleksander zamknął oczy i nabrał powietrza, po czym szybko je wypuścił. Zacisnął ponownie pięści i ruszył niepewnym krokiem w stronę Nazaly. Zagryzł wargi i splótł dłonie, aby zniwelować ich drganie. Im bliżej podchodził, tym bardziej zapominał o oddychaniu. Kropla potu zajaśniała na bladym czole chłopaka. Serce mu waliło niczym młotem. W końcu wszedł w pole widzenia dziewczyny. Spanikowany skłonił się i wyciągnął lewą dłoń, prawą chowając za plecy. Dzoglyaska uniosła brwi i delikatnie uśmiechając się, położyła swoją drobną rączkę. Poprowadził ją bliżej tańczących, ale nie zamierzał przeciskać się przez tańczące tłumy, co nawet poparła Nazaly.
Aleksander zdecydowanie górował wzrostem nad wszystkimi członkami rodu i tu również przewyższał nawet dość wysoką dziewczynę. Stanęli twarzami do siebie i na uderzenie bębna włączyli się do tańca. Chłopak zatrzymał wzrok na delikatnej twarzyczce o wyraźnym kształcie, zwężającym się od ucha do podbródka. Ciemne oczy Nazaly uciekały gdzieś na bok, w tłum tancerzy, a włosy, barwne jak jesienne kłosy pszenicy, długie po pas, opadały, z prawej strony na pierś, a z lewej na plecy. Przy piruetach wirowały w powietrzu wraz z prostą, czarną suknią z delikatnego materiału. Za każdym razem zgarniała wolną dłonią kosmyki za ucho. Aleksander znał urodę swojej kuzynki, ale dopiero przy bliższym kontakcie mógł poznać pełną bajkowość dziewczyny. Nie spuszczał wzroku z jej twarzy, choć panna zdawała się uciekać oczami.
Gdy umilkła muzyka, ukłonił się nisko i rzekł pośpiesznie:
– Moja pani... Żywię szczerą nadzieję, że ma drętwota nie odstraszyła cię i raczysz mi towarzyszyć w dalszej zabawie.
– Być może – odpowiedziała z lekkim dygnięciem.

Tymczasem para młoda ruszyła do większej części sali. Stoły ustawione na wzór prostokąta, z czego wschodnia część łamała się do środka, lekko skracając północny fragment. Krzesła rozstawiono po obu stronach, zostawiając puste przestrzenie na złączeniach ław. Do tych rozstawionych wewnątrz wchodziło się dwumetrową przerwą między bufetami od strony wejścia na salę. Gdy wszyscy zajęli przypisane im miejsca, książę Jósaf wstał i przemówił ponownie.
– Wznieśmy toast za nowożeńców – uniósł srebrny kielich wypełniony winem. W sukurs poszli bracia, a po chwili z pucharami stali wszyscy zaproszeni.
– Za Damaena i Vircę! – rzekł Savamir, a goście powtórzyli i wszyscy opróżnili naczynia.
Po chwili wkroczyła służba z pełnymi tacami. Ucztujący umyli dłonie w specjalnie przygotowanych do tego misach i przystąpili do spożywania. Na pierwsze danie poszło gorące huses, przyprawiona ziołami zupa z kur. Jako drugie podano nadziewane gobą, czarnym grzybem z Ayouyawii, pieczone satro, długonogiego ptaka z Hoszfolgyu.

Gdy sprzątnięto ostatnie resztki głównych porcji, książę Jósaf uniósł kielich i rzekł, że toast zostanie wzniesiony za gości. A było za kogo pić. Pojawili się bowiem Piheńscy, Galamscy i Byleńscy, spokrewnieni z Vaddiskymi. Elita kupiecka Krasigrodu jak Skąpirad Scrusky, czy elearsovia Timoteryn Merchyin z siostrą Janniriną. Swą obecnością wesele zaszczycił Jan Zabreadżesky, szlachcic i wielki hetman, którego majątek po kilkakroć przewyższał wartość samego Krasnego Miasta. Ród Nemeańskich wysłał swojego ambasadora Rościgniewa, natomiast Jazgniew, rządca sąsiedniej ordynacji, zjawił się osobiście. Nie mogło także zabraknąć drobniejszej szlachty z okolicznych terenów. Nie zjawili się jednak najważniejsi arystokraci. Król Sigismund II Yahaill, Wielki Hetman Lenyi Stannis Białkaewsky oraz Wielki Kniaź Ayouyawii Witodrin Yahaill, czym rozczarowali księcia Jósafa. Opróżnione kielichy zabrała służba. Po chwili na stoły zaczęto przynosić kufle, których uchwyty wyrzeźbiono z kości na kształt kłów. Wino i puchary pozostawiono damom, mężczyźni zaś do picia otrzymali krystalicznie czysty, złocisty miód z Gyongy, najlepszej browarni w królestwie. Dopiero wtedy uroczystość zaczęła się rozkręcać. Muzycy po posiłku zajęli miejsce na lekko podwyższonej scenie, a była ich piątka. Dwóch minstreli z mandolinami, bębniarz, flecista i śpiewaczka. Trubadurka była bardzo młodą dziewką o bardzo pięknym, wysokim i melodyjnym głosie. Jej złote włosy zaplecione w długi warkocz podskakiwały w takt jej ruchów. Cały czas energicznie poruszała się w rytm muzyki. Przygrywający na strunach, także wkładali serce w swoją grę, przygrywając melodię pozwalającą na tak skoczne ruchy. Goście coraz liczniej odwiedzali parkiet. Do północy wzniesiono mnóstwo toastów z taką częstotliwością, iż służba musiała przynieść beczki na salę, aby nadążyć za biesiadujących. W tym czasie częstowano się deserami, mięsnymi potrawami, ciastami, a nawet egzotycznymi owocami z Hoszfolgyu, tropikalnej Zazmourii, a nawet z pustynnego Tuzuru. Nie zabrakło domowej kapusty, czy sfermentowanego ogórka, o które toczył spór kasztelan Uręgowa z lordem Dasmirynem z Rantsouyawii.

– Jak wy ludzie możecie jeść zepsute pożywienie! – rozłożył ręce eleardiva, wskazując na kryształową salaterkę z jasną kapustą.
– Toż to najzdrowsze na świecie! Spróbuj panie kiszonego ogórka! To dobre dla włosów i skóry – kasztelan wziął jednego i zjadł, rozkoszując się jego smakiem.
– Jesteście chorzy! Vaddiskich nie stać na lepsze jadło?! – elirczyk uderzył pięścią w stół, aż podskoczył jego pusty talerz.
– Nie waż się obrażać gospodarzy – rzekł stanowczo książę Kaloryn, siedzący po jego lewej stronie.
– Takich ludzi jak Vaddiscy ze świecą szukać – wyjaśnił kasztelan.
– Leśny? Będziesz mi groził? Nie godny jesteś mego towarzystwa. Wracaj do lasu drzewa chędożyć! – zaśmiał się, nonszalancko opierając się o krzesło.
– Divka chyba już się nachlała – mężczyzna skierował słowa do Kaloryna, który przytaknął i obaj odstąpili od stołu.
– Jak mnie nazwałeś? – odwrócił się w jego stronę, co wykorzystał elearsovia i rozbił dzban z winem na głowie Dasmiryna. Lord stracił przytomność. Mężczyźni wzięli go pod ramiona i skierowali się w stronę przejścia. Na brzegu siedziała Mizarin z Araszanu, którą zaciekawił widok szlachciców niosących dumnego. Kasztelan dostrzegł jej zainteresowanie i szybko je zaspokoił z lekkim naciągnięciem faktów. Nieuprzejmy gość został wyniesiony z sali.

Przy południowo-zachodnim rogu siedziały bliźniaczki o słomianych włosach. Yatlin ubrana w niebieską suknię z falbankami o czerwonych krawędziach, wstęgach i przepaskach, łączyła się stylem z siostrą Taylin, której strój różnił się jedynie odwróconymi kolorami.
– Ładnie wyglądacie – stwierdziła czternastoletnia księżna Anna z Polanny – Skąd pomysł na takie połączenie kolorów?
Yatlin uniosła brwi.
– A dlaczego ty masz trójkolorową sukienkę? – spytała Taylin.
– Takie mam barwy – odparła zdziwiona – Skrzyżowane złote kłosy na trawiastej tarczy i błękitnym niebie – wyrecytowała.
– Widzisz... A my mamy czerwonego dzika na niebieskiej tarczy. Wisi tu niemal wszędzie – dziewczynka w chabrze wskazała na zwisające chorągwie.
– Aaa... To wy jesteście...
– Córkami księżnej Bogeny – dokończyły jednocześnie bliźniaczki.
Anna zaśmiała się i wymownie pacnęła się w czoło.
– Jak mogłam o was zapomnieć? Tak rzadko o was wspominają. Wybaczcie moje zachowanie.
– Nie szkodzi, chodź potańczyć. Może pozostałych sióstr też nie pamiętasz?
Dziewczynki odstąpiły od stołu i poszły na parkiet.

Książę Jósaf siedział z kapitanem Zdratovirem na ławie postawionej w niszy, gdzie znajdowało się wysokie okno dostarczające nikłe światło z zewnątrz.
– Zapewniam cię, że jutro Krasiva już będzie wolna. Załatwimy to po cichu.
– Po tym, co dziś usłyszałem... Dobrze, że sukinsyn zginie – postukał nerwowo o deski siedziska – Nigdy sobie nie wybaczę, że nie kazałem zrobić tego wcześniej. Teraz tylko problemy się spiętrzyły.
– Zapewniam cię, iż nikt nie pomyśli nawet, że miałeś z tym coś wspólnego.
Panna Agnes w rozłożystej koronkowej sukni zatrzymała się przed rozmówcami.
– A o czym tak panowie sobie gawędzą? – spytała nosowym głosem.
– Nad mym ubolewaniem. Ubolewam, że jeszcze nie tańczyłem z tak przepiękną damą – kapitan wstał i niemal podskakując, ukłonił się kobiecie – Czy załagodzi pani mój ból przed mym rychłym wyjściem?
Agnes zarumieniła się, flirciarsko przysłaniając dolną wargę palcami.
– A dokąd to się waszmość wybiera? – spytała, podając mu dłoń.
– Ratować Krasivą – ucałował aksamitną skórę.
Dama zachichotała i dała się poprowadzić pod muzykantów.
Jósaf spojrzał jeszcze w kierunku Francisa spożywającego fioletowe kulki z Rantsouyawii, a potem na Damaena wychylającego kolejny kufel. Młodzieniec omal nie wykichał trunku z powrotem do naczynia. Mężczyzna przewrócił oczami i skierował się do swojej żonie.

– Przybył Stannis do mnie, jak mu gwardyje kosmaci przegnali. Na początku, żem powiedział słowo. On spokojniejszy patrzajże się na mnie i gada. Bomyśle! Poratuj, przyjacielu. I ja mu wtedy mówię. Przybocznymi ich najmij. Swoich nie ruszą. – powiedział siwy mężczyzna o gruszkowym kształcie. Szlachcic po drugiej stronie stołu się zaśmiał.
– Ha! Nie wiarygodne! – spojrzał w bok na elearkę, która starała się ukryć uśmiech – Prawdę mówię. Nie...wia...ry...go...dne! Prędzej uwierzyłbym w to, że Zenek chędożył syrenę, niż w to, że on choćby Stannisa na oczy widział.
– Dwie ich było. W phawdzie nie w wodzie, ale na plaży. Jakie ogony, a jakie zębiska! – odparł podpity przyjaciel – A phiiiszczały!
Elearoskia skrzywiła się, chowając minę za chusteczką.
– Nie syreny, a erynie... I nie ty je, ale one ciebie. Ha! Ha!

Twarz Zenka zdradzała zawstydzenie i aby je ukryć, pociągnął głębokiego łyka.
– A Stannis był! Jako żywo! Jak ty tu teraj! Jakę prawdę gadam! Wieluż doradzał i jemu też! – Bomysł wychylił kufel miodu i otarł białego wąsa.
– Tak jak temu smokowi pod grodem Kraka, aby z owiec na niewiasty się przerzucił? Ha!
– Dobrzem chciał, tylko smok coś inszej zrozumiał – odparł, kiwając palcem.
Cała grupka wybuchnęła śmiechem.

Maharita, matka Aleksandra podeszła do swojego syna, położyła dłoń na jego ramieniu i się nachyliła.
– Po co uczyłeś się tańczyć? Przyjechała Ahala – wskazała dziewczynę o słomianych włosach na drugiej stronie sali.
– Nadal chcecie mnie swatać? – uniósł brew.
– Poświęciłeś czas, to teraz nie zmarnuj tego – poklepała to po ramieniu, a on z grymasem starał się ją delikatnie odsunąć.
Veronica szturchnęła go.
– Bardzo chcę zobaczyć braciszka w tańcu – powiedziała figlarnie.
– To jeszcze nie widziałaś? Dobrze, ale zatańczę z Nazaly – ukradkiem wskazał na siedemnastoletnią dziewczynę, siedzącą nieopodal nich. Nazaly była córką Marcisława i Renei Dzoglyaskich herbu Turdus, spokrewnionych z Vaddiskymi. Posiadali oni włości tuż za Uręgowem położonym o godzinę drogi konno na północ od Krasigrodu.
– Zaśmiej się tylko siostrzyczko, a wiesz, co ci grozi – puścił oko do dziewczynki, która uśmiechnęła się szerzej. Opróżnił swój kufel i wstał. Przeszedł na drugą stronę stołów. Wziął głęboki wdech i położył dłoń na ramieniu Dzoglyaskiej. Gdy dziewczyna spojrzała na niego, pośpiesznie zabrał rękę i ukłonił się z zapytaniem, czy ponownie z nim zatańczy. Uśmiechnęła się tak pięknie, że Aleksander zadrżał. Podniosła się, poprawiła czarną sukienkę i szybko skierowała się do przejścia. Chłopak ledwie za nią nadążył.
Goście w większości bawili się na sali przy dźwiękach muzyki. Dziewczyna zatrzymała się na skraju, aby nie pchać się w tłum. Aleksander ujął jej delikatną dłoń. Nazaly uniosła wzrok. Uśmiechała się szeroko przez cały czas.
– Wypiłam trochę ze znajomymi. Tylko nikomu nie mów – zachichotała, zasłaniając palcami usta.
– Ja sekretów nie zdradzam – zapewnił.
Podała mu drugą dłoń i włączyli się do muzyki. Taniec poprzedzony mocnym piwem był całkiem innym odczuciem. Luźne ruchy zastąpiły sztywność pala, a przynajmniej w większym stopniu. Do dwóch piruetów dołączyły przejścia, złamania i pół–obroty. Nie zmieniła się jednak Nazaly. Patrzyła gdzieś w bok jakoby nieobecna, a każdy obrót kończyła ślicznym zagarnięciem włosów za ucho. Aleksandrowi to nie przeszkadzało. Dziewczyna powalała swoim pięknem i to wystarczało. Jednak tym razem towarzyszył jej radosny uśmiech, który nie schodził przez cały okres kroków i piruetów. Chłopak przyłapał się na tym, że również mimowolnie delikatnie unosił kąciki ust. Po trzech, a może pięciu intensywnych tańcach postanowili zrobić przerwę. Aleksander dostrzegł, że jej uśmiech zniknął, a twarz posmutniała. Bez słowa wróciła pośpiesznie za stół. Chłopak zagryzł wargi i spuścił wzrok.
– Aż tak źle było? Do kaduka – wyszeptał smętnie, wracając na swoje miejsce.

Ambasador Rościgniew, ubrany w czarną szatę ze złotymi zdobieniami, wykorzystał nieobecność Damaena i Virci przy stole, i usiadł obok Francisa.
– Pozwól panie, że zajmę chwilkę – starzec wzruszył ramionami – Słyszał odyn o wyprawie Darzmira?
Głowa rodu przytaknęła.
– Udało mu się zdobyć twierdzę w Baer i zająć ziemię Waniewską. Podobno też pobił armię Wasimina pod Brokoborem. Sam król zamierza udzielić mu poparcia.
– Król Sigismund nie jest taki głupi, żeby popierać jakiegoś bękarta – machnął dłonią.
– Darzmir jest potomkiem Rikoreów. Tych samych, którzy zostali podstępnie obaleni przez elearsodeia.
– Takie bajdy to niech ambasador dzieciom opowiada. Każdy wie, że nikt z rodziny królewskiej nie przeżył masakry na Kearlyane – Francis opróżnił swój kufel.

Nieco ponad dwieście trzydzieści lat temu w Trearovye, stolicy ówczesnego Kniaziestwa Kazarsashii, doszło do buntu mrocznych. Oddziały elearsodeii na czele z Eavatouinem podstępnie wdarły się do twierdzy Kearlyane, siedziby władcy. Rzeź arystokracji trwała, dopóki posadzki nie stały się śliskie od krwi. Nie oszczędzono żadnego elearsovia. Kniazia Jearsina Rikore'a wraz z żoną i siódemką potomstwa bestialsko zamordowano podczas obiadu. Zwłoki władcy i jego dzieci przez tygodnie zdobiły bramę Kearlyane, dopóki kości nie zaczęły odpadać i zagrażać przechodniom.
Stolica stanęła w płomieniach, gdy oddziały elearsodeia zeszły do miasta wyrzynać zwolenników Rikoreów. Wielu z nich chwyciło za broń, ale bez przywódcy i z zaskoczenia nie byli w stanie pokonać buntowników. Tych, którzy nie uznali nowego zwierzchnictwa, przybijano do drzwi domów, a następnie podpalano. Eavatouin zasiadł na tronie i mianował siebie imperatorem. Bardzo szybko wyeliminował wszystkich swoich współtowarzyszy, którzy mogli mu zagrozić, a potem zabrał się za porządki w stolicy. Większość elearsovia straciła swoje majątki i prawa na rzecz mrocznych, których nowy władca sprowadził do Trearovye. Z pozostałych ziem wielu szlachciców musiało uciekać do sąsiedniego Kniaziestwa Ayouyawii, a ci, którym się nie udało, zostali wywiezieni za Góry Czterech Smoków.

Ambasador pokiwał palcem.
– A jednak ocalała najmłodsza córka. Schroniła się u driad w lesie Foyph, skąd po latach wyjechała do Rantsouyawii i ożeniła się z księciem Fragynem.
– Tak i dopiero po dwóch wiekach postanowili się upomnieć o tron? Nawet pijany bard stworzyłby lepszą opowieść – uśmiechnął się, a ambasador zmarszczył brwi.
– Eleary żyją dwa razy dłużej od nas, a Darzmir jest jej dzieckiem. Gdy mu pomożemy, będzie musiał nam się odwdzięczyć, a kilku zauszników przyjaznych Lenyi sprawi, że stanie się naszą marionetką. Bylibyśmy panami największego kraju na Kontynencie.
– Już jesteśmy potęgą – stwierdził – Po co jeszcze mieszać się w wewnętrzne sprawy państw ościennych?
– Tylko na jak długo? Falvgard nigdy nam nie daruje poparcia Rantsouyawii w wojnie o Altonię. Jak zaatakują, to znów będziemy się bronić na dwóch frontach.
– A potem na tronie zasiądzie Bogusław – prychnął Francis – Namiestnik cesarza.
– Nigdy nie współpracowaliśmy z cesarstwem i nigdy nie będziemy – ambasador się oburzył.
Starzec przekręcił oczami i mruknął z ironią.
– Widzę, że konwersacja z panem nie ma sensu. Może, gdy waszmość więcej wypije, to wrócimy do naszej rozmowy –  Nemeański wysłannik
 energicznie wstał, ukazując swój ponadprzeciętny wzrost i z dezaprobatą na twarzy odszedł od stołu.
– Mości ambasadorze! Nie gniewajcie się, ale takie farmazony prawić? To się nie godzi na tak wysokim stanowisku.
Nemat fuknął i ze złością odwrócił się od odyna, przez co omal nie wpadł na dziewczynkę o nienaturalnie szarej skórze. Mężczyzna musiał delikatnie unieść wzrok, aby napotkać jej fioletowo-czarne oczy. Uśmiechnął się pod nosem i ruchem głowy wskazał Francisa.
– W samą porę. Hetmanowi potrzeba więcej trunku. Może wtedy zrozumie jaka okazja się pojawiła.
Przerażona dziewczynka wyraźnie odetchnęła z ulgą. Poprawiła szeroką i białą jak jej włosy, opaskę na głowie i zabrała się za uzupełnienie kufla odyna.
„Dziecko wysokie i szare jak góra”, ambasador uśmiechnął się pod nosem.

Damaen i Virca wrócili z parkietu. Rozbawiona poprosiła męża o kawałek ryby w stylu ludzi z Północy. Francis, który siedział obok niej, rzekł:
– Pięknie tańczycie. Ja jeszcze pamiętam czasy, gdzie nie do pomyślenia dla szlachcica była taka swawola. Człowiek gubił się w formalnościach.
– A waszmość już nie tańcuje? – spytała nieco retorycznie, ponieważ znała wiek odyna.
– Możesz mi mówić dziadku. Przecież zostaliśmy rodziną. Gdybym miał siły, to bym wam jeszcze pokazał, jak się tańczy – zaśmiał się i zakaszlał. Sięgnął po srebrny kufel, którego uchwyt wymodelowano na kształt rogu dzika. Zaczerpnął trunku.
– Książę Damaenie! – zawołał młody kniaź Beyatryn z Meańali – Przyłącz się do nas!
Pan młody przeprosił żonę, zabrał swój kufel i skierował się ku grupce młodych paniczów.
– Mam nadzieję, że będziesz go chronić przed złymi nawykami. Będzie odynem, a to ogromna odpowiedzialność.
– Nie rządzi królestwem, ale jego częścią – powiedziała, zamykając oczy i łapiąc głęboki wdech.
Odyn położył wysuszoną dłoń na okrągłym wystającym brzuchu Virci.
– Tak samo, jak będzie to robić jego syn. Krew z naszej krwi – dodał dumnym głosem – Shia vad rakan – dodał.
– Więź dzikiej krwi – wyszeptała księżna.
– Tak, córko. Zapamiętaj... Rodzina bez więzów się rozpadnie. Silna, solidarna i dzika. Jak Vadisz. Tylko taka przetrwa. Musisz zadbać, aby o tym pamiętał. Starszych już nie posłucha.
– Tak będzie... Dziadku – przyrzekła.
– Niech więc bogowie mają was w opiece... Dobra... To wasze wesele. Dość już o krwi – sięgnął ponownie po kufel. Dłoń zadrżała mocniej niż zwykle.
– Wasze... zdrowie... – zwrócił się w stronę Virci. Parsknął. Krew trysnęła mu z ust, plamiąc biały materiał sukni. Wypuścił z rąk naczynie ze złotym trunkiem, zalewając swój chabrowy kontusz. Dziewczyna pisnęła przerażona. Struga czerwonej wody ściekała z ust odyna.
– Dziadku! Pomocy!! – krzyknęła głośno, jak tylko umiała.
Jósafinę będącą u boku męża sparaliżowało przerażenie. Ciałem starca wstrząsnęły spazmy. Oczy uniosły się wysoko, niemal chowając źrenice pod otwarte powieki. Pierwszy zareagował Savamir, który siedział oddalony tylko o cztery krzesła. Za jego nawoływaniem poszli następni, aż zdziwieni muzycy przestali grać. Książę złapał za ramiona swojego ojca, który już tylko chrząkał krwią i drżał.
– Zawołać mistrza!
Adalbert, słysząc krzyki, wybiegł z pomieszczenia dla służby i od razu na wprost dojrzał średniego brata przy odynie. Złapał młodego sługę i rozkazał biec po Hildevarta, książęcego doktora. Sam pobiegł do wyjściowych drzwi.
– Straż!! – wrzasnął, zbliżając się do przejścia.
Dwaj gwardziści z impetem wpadli do sali, prawie taranując zarządcę.
– Zamknąć miejską bramę! Nikt nie może opuścić miasta! Nie wypuszczać z zamku nikogo bez osobistego polecenia Vaddiskich i potroić patrole!
Gwardziści zasalutowali i przystąpili do wykonania poleceń. Zarządca wrócił do powiększającego się grona obserwujących. Aleksander z Savamirem ułożyli Francisa na podłodze. Chłopak utrzymał głowę dziadka w uniesieniu, aby krew nie cofała się do gardła. Jósafina pogrążona w płaczu padła na kolana i wtuliła się w pierś męża, który oblepiał jej bujne włosy czerwoną mazią. Bogena, jedyna córka odyna, klęknęła przy matce, kładąc dłoń na ramieniu czarnowłosej kobiety. Veronica usiadła, krzyżując nogi i chowając twarz w dłonie. Yatlin i Taylin wybuchnęły płaczem, obejmując się wzajemnie. Camillus starając się powstrzymać łzy, bardzo szybko im uległ. Virca oparła się o krzesło, jedną dłonią powstrzymując wymioty. Damaen natychmiast ją objął i kazał słudze podać czystej wody, po czym posadził ją z powrotem na krześle. Iwa z Maharitą i Marią musiały się odsunąć, aby nie patrzeć na makabryczny wręcz widok. Francis dogorywał. Na ostatnie wstrząsy dotarł pochodzący z Falvgardu Hildevart, który od trzydziestu lat pracował na dworze Vaddiskich. Natychmiast odsunął wszystkich i przystąpił do operacji. Chustą ze śliskiego materiału otarł twarz starca, wlał kilka kropel dwóch różnych eliksirów. Nic się nie działo. Wyjął kolejne fiolki, które przymocowane miał przy pasie i podał odynowi. Po chwili Francis zastygł. Wyblakłe źrenice ślepo wpatrywały się przed siebie. Hildevart przesunął dłoń po jego twarzy. Palcami zamknął mu powieki. W sali nastała grobowa cisza, którą przerwał szloch dziecka, a potem kolejne dwa i następne. Aleksander spojrzał na skuloną Veronicę. Usiadł obok niej i objął ramieniem. Bez patrzenia dziewczynka oparła głowę o pierś chłopca, pogrążając się w płaczu.
Z sali doszły pomruki strachu. Szlachta zaczęła doszukiwać się trucizny w swoich napojach. W końcu bała się o swoje życie.
Hildevart podniósł się z ziemi, poprawił zakrwawioną szatę i zwrócił się do braci oraz Adalberta.
– Niestety, ale moje specyfiki na nic się zdały. Po raz pierwszy spotykam się z taką trucizną.
Savamir zaklął. Spojrzał na ciało ojca.
– Jaki tchórz mógł zrobić coś takiego! – uderzył pięścią w stół, aż wszystko podskoczyło. Roztrzęsiona Virca się zlękła. Damaen zawołał jej siostrę Vayoled i polecił jej zabrać ją do ich komnaty. Adalbert sięgnął po kufel odyna. Wylało się niemal wszystko.
– Hildevarcie? Dasz radę z tego coś się dowiedzieć? – zapytał, pokazując maluteńką plamkę na dnie naczynia.
– Z tego? Za mało dla mnie, ale czarodziej mógłby – stwierdził, drapiąc się po wyłysiałej głowie.
Aleksander wyrwał się z zamyślenia.
– Cathbar, on jest czarodziejem.
– Ten stary samotnik? – skrzywił się Savamir – Nie! Potrzebujemy najlepszego maga w mieście!
– Nie panie, potrzebujemy maga natychmiast. W środku nocy takiego nie znajdziemy, w dzień też to potrwa. Wiesz książę, gdzie go znaleźć? – Adalbert zwrócił się do chłopaka.
– W lesie nieopodal Bauvnee.
– Weź kufel i jedź po niego – Hildevart przejął naczynie od zarządcy.
– Jadę z nim! – zabrzmiała tonem, prawie rozkazującym, przebijając się przez własny szloch. Otarła oczy z łez, żeby dać sobie chwilę, nim znów obraz przysłoni mgła.
– W nocy budzą się najgorsze bestie. To niebezpieczne i wykluczone – zabronił jej Jósaf, stojący u boku Iwy.
– Będę z Aleksem. Widziałam, jak walczy. Nic mi przy nim nie grozi.
Adalbert z pytaniem spojrzał na jej ojca.
– Bynajmniej! – wypowiedział to tak głośno i stanowczo, że szepty na sali umilkły.
Veronica strąciła dłoń, która ją obejmowała, zerwała się z podłogi i skrywając twarz w dłoniach, uciekła z sali.
– Później z nią porozmawiam – zapewnił Jósaf z nutą konsternacji w głosie.
– Idź już synu. Nie ma czasu do stracenia, zabójca wciąż tu może być.
Aleksander wstał, poprawił tunikę i przyjął kufel od Hildevarta. Adalbert kazał mu jednak zaczekać i posłał sługę do pomieszczenia obok. Po chwili wrócił ze skrzynką.
– Nie możemy stracić tej odrobiny – rzekł, przejmując pudełko. Ułożył w niej naczynie i zabezpieczył linkami – Nie odwracaj tylko – polecił i oddał mu.
Aleksander przytaknął i natychmiast zabrał się do wykonania zadania.
Trzej bracia złączyli się ramionami i stanęli obok Francisa. Intensywna rozmowa zakończyła się planem wyjścia do miasta.
– Ją zostanę i przejmę rolę gospodarza – powiedział Jósaf.
– Dobra, niech nikt nie opuszcza zamku przed przybyciem Aleksa – nakazał Savamir.
– Jeśli ktoś miałby się ukryć i przeczekać pościg to w magazynach – zasugerował Skąpirad, który stał na tyle blisko, aby słyszeć rozmowę.
– Tam zaczniemy. Zabili ojca na weselu – powiedział Savamir – Ta hańba wymaga krwi! – zawtórował mu Dareios i ruszyli do wyjścia.
Damaen klęknął przy Francisie.
– Ktokolwiek ci to zrobił, skończy w najczarniejszej otchłani Weli – położył dłoń na piersi dziadka – Przysięgam... 


 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz